— Człowiek, — mówiła daléj babcia — ani się spodziewa zkąd go szczęście lub nieszczęście spotkać może. Zdaje mi się na was szczęście spada.
— Co? zkąd? niechże nam pani wytłómaczy.
— Oho! tak zaraz, nagle. Najpierw muszę dobrze rzecz zbadać, przed niewodem ryb łapać nie trzeba.... Powiedzcie mi moi państwo, czy Prawdzicki jest waszym krewnym czy nie?
— No, widzi pani.... tak.... tam w jakimś dziesiątym czy piętnastym stopniu....
— My się nawet do tego i nieprzyznajemy, bo to straszna hołota, — dodała pani Maciejowa, — córka ich służy u Dryptalskich.... zresztą to parweniusze....
— Ech moja pani, między nami mówiąc, taki dobry kusy jak i bez ogona, nie macie się czego tak wynosić; więc pokrewieństwa nie ma?
— No, mówiłem pani, że coś tam kiedyś może było, ale dziś to tam nawet tego nikt nie pamięta.
— To szkoda! to wielka szkoda!
— Dla czego?
— Dla czego? mówiłam, że szczęście czasem niewiadomo zkąd przychodzi... na tych Prawdzickich spadła ogromna sukcesya!
— Co pani mówi! gdzie?
— Podobno aż za morzem. Geometra czytał w gazecie i powiedział aptekarzowi, aptekarz mówił doktorowi, a że doktór był w Suchych Kijach u ekonomowéj, co już ją siedem tygodni febra trzęsie, więc opowiadał to przy obiedzie, a ja téż zaraz na brykę i w te pędy przyleciałam tutaj....
— I dużo-ż to tego?
— Milion! jak rybie oko, okrągły milion! tylko nie wiem czego, bo nie talarów, ale tak jakoś podobnie; doktór właśnie mówił, że to takie złote pieniądze i że każdy więcéj znaczy niż talar, a trochę mniéj znowuż niż dukat...
— To pewnie dolarów!! — zawołał pan Maciéj, który za młodu słyszał coś o Washingtonie.
— Akurat dolarów! właśnie pamiętałam to sobie na fular, ale to taką mam pamięć, a do saméj karczmy powtarzałam sobie.... milion fularów! milion fularów! aż Walenty się pytał czego ja tak klnę... więc mnie wstyd było chłopa i przestałam.
— Ale, moja pani, zkądżeż ta sukcessya?
— Po jakimś jak w gazecie podobno stało Sirze Jamesie Prawdzickim, z tego.... co to się w karty tak gra.
— Z preferansa?
— Ale gdzież tam.
— Z kiksa?
— Ta cóż znowu.
— To już chyba z diabełka.
— Nie, ale tak jakoś na bestyę....
— Z Bostonu?
— To to, to samo, z Festonu.... Ach mój Boże, cóż to za szkoda żeście nie krewni!
— Ale zaraz, proszę pani, nie krewni! to się jeszcze wyjaśni... jakżeż temu nieboszczykowi było na imię?...
— Ser!
— Ale pani żartuje...
— Jak pragnę zbawienia duszy, wyraźnie doktor mówił, że po Serze...
— No to nie wiem, bo ojcu Józefa było na imię Jacenty. Wie pani, że to nawet blizkie kuzynostwo.
Strona:Klemens Junosza - Milion za morzami.djvu/15
Ta strona została skorygowana.