— Tak, tak — twierdziła pani Maciejowa — bardzo blizkie, ja nie wiem nawet czemu to przypisać — ale do tego starego Prawdzickiego zawsze mnie coś ciągnęło. To godny człowiek.
— Zacna dusza...
— A jaki gospodarz! wie pani dobrodziéjka, że on na téj Dębiance to bicze z piasku kręci — bo to szczery piasek — to majątek dla regenta, miałby czém zasypywać kontrakty.
— A ta jego córeczka cóż to za aniołek!
— Prawdziwy cukierek...
— Przylepeczka!
— Ja zawsze myślałam, że to akurat żona dla naszego Wicka.
— Otóż właśnie — dodała babcia — mnie to od razu uderzyło, żeby ich wyswatać; ale wiecie, że w Dębiance nie bywam, więc téż przyleciałam tutaj jak w dym...
— Ja zaraz piszę do Wicka do Warszawy, żeby przyjechał...
— A cóż on tam robi?
— Wisi przy jakiéjś dykasteryi...
— Wisi? — spytała zdumiona babcia.
— Ano, niby tak się mówi...
— Dawno?
— Zawiesił się przeszłego roku... na jesieni i wisi.
— Posyłajcież zaraz po niego i starajcie się zbliżyć z Prawdzickim.
— Ja już o to od wielu lat suszę głowę mężowi, ale cóż znaczy zdaniu żony — rzekła pani Maciejowa wzruszając ramionami — ci panowie tylko rozkazują, a my... my... cóż my możemy miéć za znaczenie?... jaki głos? całe życie biedne, zahukane niewolnice — do kur, do indyków — ale nie do interesów, nie do rady!
Gozdawski zrobił wielkie oczy.
— Tyś mi mówiła?
— Ja? ach mój Boże! siedem tysięcy razy.
— Może być, ale przy tych kłopotach gospodarskich, musiałem tego siedem tysięcy razy nie słyszéć.
Spojrzenia małżonków skrzyżowały się jak miecze.
— No, naprawcież to teraz, koniecznie — rzekła babcia — bo tu idzie o szczęście waszych dzieci..
— Ależ tak droga pani, przecież ja zawsze mówię, że szczęście może być tylko w rodzinie, a rodzina jest cząstką społeczeństwa — kto kocha rodzinę, kocha społeczeństwo, kto kocha społeczeństwo — jest dobrym obywatelem, a kto jest dobrym obywatelem... to tego... cóżem to chciał powiedziéć...
— To może nawet i świętym zostać — zakonkludowała pani Pękalska.