— To bywajże zdrów!
— Podbijaj serca prowincyonalnych piękności, oddychaj wonią fijołków i jadaj prawdziwe szparagi.
— A nie zapominaj téż i o nas i od czasu do czasu zaglądaj do Warszawy.
— Byle tyle z pszenicą, my ci ją wnet zmłócimy i zmielemy.... znasz nas pod tym względem.
Nastąpiły serdeczne pocałunki i uściśnienia dłoni, towarzystwo rozeszło się w różne strony, a nazajutrz wieczornym pociągiem pan Wincenty puścił się w drogę do domu. Należałoby o tym panu Wincentym słów parę powiedziéć.
Był on jedynym synem pana Macieja Gozdawskiego i przyszłym właścicielem Olszówki.
Ojciec jednak nie kierował go na gospodarza; gdy się chłopak przepchał przez szkoły, oddał go do Warszawy i kazał mu chodzić na uniwersytet.
Wicek dwa lata kołatał do przybytku Eskulapa, dwa lata zawracał sobie głowę anatomią, patologią i terapią, z czego wszakże ludzkość niewielką miała pociechę, bo po dwóch latach oświadczył ojcu, że z pomarańcz chleba nie pieką, czyli, że jaśniéj mówiąc, z niego lekarz nie będzie....
Ojciec oddał go więc do Żabikowa. Przebył tam chłopiec po trochu, podobno się nawet do nauki garnął, ale niemcy zrobili mu jakąś kwestyę co do paszportu i musiał wracać do Olszówki.
Drugi raz pojechać nie było można, a może się już i agronomii odechciało, więc po walnéj radzie familjnéj, postanowiono oddać chłopca do Warszawy, aby się gdzie tymczasowo zawiesił.
Jak się zawiesił, tak téż i wisiał szczęśliwie aż do chwili, w któréj babcia Pękalska przywiózłszy do Olszówki wieść o niespodzianéj sukcesyi Prawdzickich, zrobiła tak ogromną rewolucyę i przewrót w całéj okolicy.
Bo istotnie stał się tam przewrot nie lada. Lecz kończmy przedewszystkiém z p. Wincentym.
Był on tak zwanym dyetaryuszem i pod okiem surowego zwierzchnika sposobił na przyszłego dygnitarza administracyi krajowéj.
Wiedziano o tém, że jako syn dość zamożnego obywatela służył więcéj dla honoru niż dla pensyi, więc téż wyznaczono mu pensyę bardzo niewielką — co się zaś tycze honorów, to te jako młodemu, obiecywano w przyszłości.
Tymczasem dano mu prawo noszenia fraka z żółtemi guzikami i okoliczności czarnych, co przecież nie jest bez pewnego moralnego znaczenia.
Za to młody człowiek ofiarowywał dziennie pięć godzin drogiego czasu, podczas którego czytał gazety, palił papierosy, gawędził z kolegami, czyścił paznogcie skarbowym scyzorykiem i psuł kilka blankietów bardzo pięknie zadrukowanych.
Po ukończeniu téj ciężkiéj pracy, pokrzepiał zwątlone siły obiadem i resztę dnia poświęcał wypoczynkowi, który mu się słusznie należał.
Strona:Klemens Junosza - Milion za morzami.djvu/18
Ta strona została skorygowana.
(Dalszy ciąg nastąpi).