— Co się z tym Wincentym dzieje! moja droga pani, — mówiła pani Maciejowa do babci Pękalskiéj, — w domu ani posiedzi, jeść nic nie chce, pobladł, wychudł, zmizerniał, ani go poznać nie można.
— O, już to najgorzéj, że nie chce jeść. Mój nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą, téż tak samo, com go się naprosiła, com nażebrała, ja mówię „jedz, mój Piesiu, jedz!” a on nic, tylko oczy w słup postawił i patrzy. I wyobraź sobie moja pani, że siedem dni przed śmiercią nic a nic nie miał w ustach, a potém umarł.
— Co téż pani mówi? czyżby i Wincenty miał umierać?
— Ach, kochana pani, nie bierz tego do serca, to się tylko tak mówi dla przykładu, ale jak przyjdzie dopust Boży, to i najtęższe drzewo spruchnieje i wywróci się, a cóż dopiero mizerny człowiek....
— Lecz moja pani, cóż za przyczyna, przecież wszystko ma, nic mu nie brakuje, pływa jak pączek w maśle.
— Może kto go urzekł?
— Pani wierzy w uroki?
— Ja? nigdy w życiu! chwała Bogu jestem dobrą chrześcianką i katoliczką, ale jakiem miała różę w nosie i doktorzy już mnie odstąpili, zawołałam babę i powiadam pani jak mi nos kredą opisała, tak różę jak ręką odjął i do dziś dnia, jak pani widzisz, mam czém zażywać tabakę.
To mówiąc, jakby dla potwierdzenia słów swoich, zażyła porcyę tabaki, zdolną rozsadzić najpotężniejszy nos emeryta.
— Więc cóż mi pani radzi? — pytała daléj strapiona matka.
— Ha, dać mu naprzód rumianku, a potém trzeba posłać po babę, to może mu odczyni....
Gdy tak dwie niewiasty radziły nad Wickową niedolą i chciały ją powierzyć tajemnym zamawianiem i ziołom baby, za czarowicę we wsi uchodzącéj, Wicek pod pozorem polowania wyszedł z domu.
Nie miał on określonego celu i nie zdawał sobie sprawy z tego dokąd idzie i po co idzie; nie patrzył nawet przed siebie, lecz pomimowoli, machinalnie znalazł się w lasku, przeszedł go i przed oczami jego roztoczył się piękny obraz pól, łąk, a daléj na tle dużego boru czerniejącego z oddali, biały dworek w Dębiance, z gankiem na słupach, kryjącym się w zieleni dzikiego wina i bluszczu.
Wicek usiadł pod dębem, wzrok utkwił w stronę dworku i dumał.
Dumał, a duma ciężką była widać i smutną, bo westchnienia ciężkie ulatywały z jego piersi młodzieńczéj, a oko zaszło tym smutnym blaskiem, który się zamienia czasem w łzę, a czasem jest wyrazem gorzkiéj ironii i politowania.
Wpatrywał się w dworek widniejący z daleka i zdawało mu się, że na tle białéj jego ściany, widzi oczy czarne, błyszczące, rozumne, pełne wyrazu i myśli...
Te oczy wywołały w nim raptowną zmianę.
One obudziły ze snu jego duszę, poruszyły serce, które biło przyspieszoném tętnem, czuło jakąś tęsknotę, jakieś nieokreślone pragnienia lepszéj, szlachetniejszéj miłości...
Jak dziecię ze snu przebudzone wyciąga drobne rączyny do matki, tak dusza pod wpływem budzącego się uczucia, radaby objąć świat cały, ukochać go, widziéć w nim samo tylko piękno, samą dobroć.
Na oczy pada wówczas jakaś zasłona dziwna, co wszystko złe, wszystko brudne, starannie przed wzrokiem ukrywa.
Są to chwile krótkie, przelotne, pełne zachwytów i smutku, pragnień i
Strona:Klemens Junosza - Milion za morzami.djvu/27
Ta strona została skorygowana.
Rozdział szósty, nieco sentymentalny i zawierający w sobie bardzo znakomity sekret gospodarski, poleca się osobom zwiędłéj cery.