Żółta bryka nie toczyła się, lecz pędziła po gościńcu.
Babcia wychylając głowę z budy wołała nieustannie:
— Walenty, bój się Boga jedź!
— Wielmożna pani, — odpowiadał stary woźnica, — taki spiek, tożto zguba na konie.
— Nic nie pytaj tylko jedź...
— A juści — ino jedź i jedź, toż jedziemy już blisko siedem mil przez popasu, szkapy ino co padnąć.
— Mówię ci jedź.
— Ano, jak jedź to jedź, kiej pani tak każe, — tylko że człek téż nie przez miłosierdzia nad kużdém bydlęciem... Wio! wio! gińta, przepadajta, kiéj taki wasz los marny.
I okładał batogiem biedne koniska, które ostatka sił dobywały ciągnąc ciężką brykę po piasczystym gościńcu.
Babcia była wzruszona, zirytowana i zaaferowana w najwyższym stopniu.
Nie mogła usiedziéć spokojnie. Kręciła się na siedzeniu jak gdyby to nie sianem, lecz szpilkami było wysłane, wychylała głowę z pod budy i patrzała na drogę, to znowuż tasowała się aż w sam kąt siedzenia, patrząc na papier, który trzymała w ręku...
Ach ten papier! ten fatalny papier!
On to pozbawił babcię spokojności, on wyrwał jéj duszę ze stanu miłego spoczynku, on kazał babci pędzić od wsi do wsi, od dworka do dworka.
A trzeba jeszcze takiego zdarzenia, że przyszedł do rąk w dzień feralny, rano, kiedy jéj jeszcze było naczczo, jeszcze nie miała na sobie paradnego czepca i dopiero tylko co włożyła okulary, aby rozpocząć odczytywanie modlitw do pewnego świętego.
Już babcia otwierała usta, aby wymówić pierwsze słowa modlitwy, gdy wzrok jéj padł na świeżo z poczty przywiezioną gazetę.
Coś ją tknęło, gdyż babcię w chwili ważnych wydarzeń i wypadków zawsze coś tykało.
Bywają czasem takie dusze wyjątkowe.
Z niecierpliwością rozdarła opaskę, rozwinęła wielki szmat bibuły, przebiegła okiem pretensyonalny, napuszony, wystylizowany, a pusty artykuł wstępny — nie zwróciła uwagi na przepowiednie warszawskich proroków o przyszłości i losach mocarstw europejskich, prześliznęła się po wiadomościach bieżących, wreszcie zerwała się z fotelu i krzyknęła wielkim głosem:
— Wszelki duch Pana Boga chwali!
I zaczęła biegać po pokoju, klaszcząc w dłonie i mówiąc sama do siebie:
— A co! a co! nie mówiłam! nie ostrzegałam! niedowierzajcie bardzo tym milionom, bo kto wie czy to nie łapka na waszych synów — aha, nie wierzyliście, teraz macie! Panna Marya! panna Marya! cały powiat się o nią stara! cała gubernia o niéj mówi: jakie talenta! jaka piękność! jaka edukacya! jaki posag! a tu piękny posag! pannisko gołe jak święty turecki. Panna Marya! a to najzwyczajniejsza w święcie Mańka! Mańczysko, guwernancica od Dryptalskich! i pomyśléć, że wszystka młodzież okoliczna konkurowała o nią... Czupiradło! koczkodon!
Wygłaszając tę tyradę, babcia biegała po pokoju i nie zważała na to, że pogubiła pantofle, które zostały na środku pokoju jak dwa wielkie czółna na środku oceanu, po którym orkan przebiega...
— A mówiłam, a ostrzegałam — nie zapędzajcie się za daleko...
Wróciła do stołu i rozpoczęła powtórne czytanie.
Strona:Klemens Junosza - Milion za morzami.djvu/32
Ta strona została skorygowana.
Rozdział siódmy. Jak babcia Pękalska wsadziła kij w mrowisko i jak cała okolica otworzyła gębę.