— O, stoi wyraźnie, jak wół: „Dzienniki nasze częstokroć mylne rozpuszczają wieści, narażając przez to strony interesowane na koszta, a częstokroć i na bolesny zawód. Sir James Prawdzicki rzeczywiście umarł i istotnie był skuzynowanym z rodziną tegoż nazwiska w kraju naszym zamieszkałą. Wszakże faktem jest, że cały swój majątek olbrzymi, nabyty za pomocą szczęśliwych i śmiałych operacyj finansowych, zapisał na dom podrzutków w Bostonie.” A co! na cóż lepszego dowodu! Jak to mnie zaraz coś tknęło! tylko spojrzałam na tę gazetę, wiedziałam że tam coś jest.
Prawdę powiedziawszy, babcia nie miała Baruchowego ani Habakukowego daru jasnowidzenia, lecz ponieważ trzymała na
loteryi, przeto paliła ją gwałtowna chęć przekonania się, czy czasem przy gazecie nie ma tabelki, szukając zaś tabelki, natrafiła na taką nieoszacowaną wiadomość.
Na nieszczęście, na razie nie miała się nawet z kim podzielić tym skarbem.
Była bowiem w owéj ważnéj chwili życia swego w domu córki, która przed kilkoma dniami z mężem i dziećmi wyjechała do Warszawy.
Sługom nie chciała się zwierzać z dwóch przyczyn, naprzód dla tego, że najlepsze i najsmaczniejsze kąski należą się państwu, a powtóre, że wieść któraby na skrzydłach sokolich natychmiast w okolice pobiegła, mogłaby uprzedzić babcię w podróży i w niejedném miejscu odebrać jéj tryumf pierwszeństwa.
Tak to czyni również dziennikarski reporter, który wypatrzywszy sensacyjną zbrodnię, nie powie o niéj rodzonemu ojcu, ażeby późniéj po wyjściu numeru dziennika mógł powiedziéć z dumą:
— Ja pierwszy o niéj wiedziałem!
Babcia kazała natychmiast zaprzęgać, a sama zaczęła się ubierać z szybkością pięciu spódnic na minutę, kładąc prawą rękę w lewy rękaw kaftana i odwrotnie, rwąc tasiemki, gubiąc szpilki i trzęsąc się z pośpiechu jak w febrze.
Święty stracił przyobiecaną modlitwę, a kiedy Walenty zajechał, babcia z wielkiego pośpiechu wzięła kapelusz w rękę, a torbę podróżną włożyła na głowę, przyczém wysypała z niéj masę drutów, bawełny, szpilek, papierków z igłami, tabakierkę, okulary i książkę do nabożeństwa.
Przy pomocy kilku dziewcząt zanoszących się od śmiechu, kapelusz przeniósł się na głowę, a drobiazgi napowrót znalazły się w sakwie pięknie wyszywanéj włóczką, babcia wskoczyła w brykę i krzyknęła na Walentego:
— Co koń wyskoczy, do Bąka.
— Co kuń wyskoczy?? — zapytał flegmatycznie dziad, niedowierzając własnym uszom.
— Co wyskoczy! mówiłam przecież, cóż to, już ogłuchłeś na starość....
— Na starość! — mruczał pod nosem Walenty — na starość, toż przypomniała se babka kiedy panną była.
Ale stary był służbista i rozkazy spełniał sumiennie, rozpuścił więc z miejsca, a spasłe i wypoczęte deresze pomknęły z kopyta, chrapiąc i podnosząc nieprzejrzane tumany kurzu.
W Bąku była gmina i sąd, który co poniedziałek ferował Salomonowe wyroki, było tu więc zawsze tego dnia
Strona:Klemens Junosza - Milion za morzami.djvu/33
Ta strona została skorygowana.