Strona:Klemens Junosza - Milion za morzami.djvu/36

Ta strona została skorygowana.

jak wszystko co ziemskie, jak nadzieje ludzkie...
— No i cóż będzie z naszym radcą? — spytał wreszcie po długiém milczeniu pan Gil.
— Z jakim radcą?
— Z Prawdzickim.
— Oho, zaraz, jeszcze czego? ja cofam mój głos.
— I ja także.
— Nie głupim, dotychczasowi radcy są bardzo porządni ludzie, dla czegóżby nie wybrać ich powtórnie.
— Ja nawet niewiem, zkąd sąsiadowi przyszła tak nagła myśl forytowania tego Prawdzickiego?
— Ba, nie darmo dobrodziéj mieszka w Bąku, — rzekł Gil.
— Albo co?
— Bo ci się trafi czasem uciąć takiego bąka, że to proszę siadać.
— Żeby to nie było w moim własnym domu, żebym nie szanował prawa naszéj staropolskiéj gościnności, tobym sąsiadowi powiedział, że nie darmo siedzisz w Pieńkach...
— Cóż to za dowcip...
— Ha, z jakim kto przestaje, takim się staje...
— To niby sąsiad mówisz że jestem głupi jak pień! Dobrze! dobrze! policzymy się za to.
— Ale ja nie powiedziałem tego, — huczy Grubasiński, — tylko mówiłem kondycyonalnie, warunkowo, wyraźnie powiedziałem, żeby to nie było w moim domu... to...
— Dajcież pokój panowie, podajcie sobie ręce, — mitygował Kulasiński, — co się wadzić, już jeżeli mam prawdę powiedziéć, tośmy przecież wszyscy jak jeden dzwonili na to kazanie.
— A prawda, jak to czasem nie chcący palnie się głupstwo — aż pfe!
— Eh, nie ma się czém tak dalece frasować i Napoleon się mylił.
— Andrassy taki minister, a robi to trzy razy na tydzień.
— Zaślepiliśmy się, a to sobie zwyczajny, kiepski szlachciura na piasku.
— Gdzież tam jakie zdolności?
— Gdzie inteligencya?
— Nawet powiem panom prawdę, że to musi być ciemne jak tabaka w rogu.
— Podobno nawet listu sam nie potrafi napisać.
— A ta jego córczyna — téż nie osobliwość.
— Nawet brzydka.
— Ani to do tańca, ani do różańca ot tak, ni w pięć, ni w dziewięć.
— Zwyczajnie takie oto sobie.
— Podobno i guwernantka z niéj nie tęga.
— No tak, było to na pensyi co prawda, ale jak mi córka mówiła, uczyła się byle zbyć, per dominum pstrum!
Gdyby kto wsadził kij w mrowisko, to nie wywołałby takiéj krętaniny i ruchu w siedzibie pracowitych mrówek, jaką babcia wywołała pomiędzy ludźmi, jadąc przez dzień cały i wołając:
— Milionik perdu...
Usta się nie zamykały, o niczém inném nie mówiono, niczego innego nie chciano słuchać.
Cała okolica, jak słusznie mówiła babcia Pękalska, cała okolica otworzyła gębę.
W dwa dni potém, już wszyscy wiedzieli, że miliona nie ma i sam Prawdzicki przekonał się niebawem o skuteczności swego planu, gdyż Icek spotkawszy go w miasteczku, nie uchylił czapki, nie wyjął fajki z ust, ani rąk z tylnéj kieszeni prunelowego żupana, tylko na uprzejme „dzień dobry” Prawdzickiego, kiwnął protekcyonalnie głową i rzekł patrząc na niego z góry.
— Klaniam jegimości.