Strona:Klemens Junosza - Milion za morzami.djvu/37

Ta strona została skorygowana.
Rozdział ósmy, który jest końcem niniejszego szkicu, a właściwie początkiem romansu.

Miało się już ku jesieni.
Pożółkłe listki, drżąc w powietrzu, opadały z drzew, szeleszcząc smutnie, na gruszach i jabłoniach złociły się piękne owoce, z pól wszystko posprzątano i tylko stada srokatego bydła dogryzały resztek słomy, któréj sierp nie zajął.
Dniami jeszcze upał dokuczał, ale za to wieczory chłodne były, a nocami dobre przejmowało zimno.
Bociany zbierały się już na polach, radząc o blizkim czasie odlotu, a wrony częściéj z lasów ku siedzibom ludzkim ciągnęły, patrząc czy się nie znajdzie czém pożywić na śmieciach.
Na ganku w Dębiance siedział stary Prawdzicki, paląc fajkę, a obok niego Mania, narzuciwszy ramiona lekką chusteczką ponsową od wieczornego chłodu.
— Widzisz moje dziecko, — rzekł stary, — jakiém ów artykuł jest skuteczném lekarstwem: dwa dni dopiero jak go przeczytano, a patrz jak tu cicho, spokojnie, pusto. Znowuż jesteśmy biedni w oczach ludzi i znowuż o nas zapomniano, ty już nie jesteś milionową panną, ani królową towarzystwa.
— A ty, ojczulku, przestałeś zapewne być kandydatem na radcę Towarzystwa.
— Ech, wiesz co — rzekł stary machnąwszy ręką — przykro mi to trochę, że ludzie tak bałwochwalczą pieniądzom cześć oddają, ale co prawda, dla nas to i lepiéj: jeżeli nam kto ofiaruje swoję przyjaźń, to będziemy wiedzieli, że szczera, jeżeli kto ciebie pokocha, to już tylko dla ciebie, dla twojéj dobroci.
— A czy kto pokocha, ojcze? — rzekła Mania, podnosząc na niego swe duże czarne oczy.
— Czy kto pokocha! czy pokocha, — powtarzał po cichu Prawdzicki i oboje wpadli w głęboką zadumę, wpatrując się w srebrny sierp księżyca, co ciekawie z za lipy na ganek dworku spoglądał.
Było to właśnie w owéj chwili, gdy babcia Pękalska przyjechała do Olszówki i wyrecytowawszy ze szczegółami (po raz już piętnasty podobno) ową sensacyjną wiadomość, położyła się w łóżko chora ze znużenia i zmartwienia zarazem, bo dwa deresze padły zaraz po przyjeździe i pomimo zdjęcia im paskudnika z oczów, zakłucia myszy pod gardłem i zatkania chrap trawą, przeniosły się na pola Elizejskie.
Kowal pełniący obowiązki konowała, robił z niemi wszystko co umiał — i o ile to było w jego możności, ułatwił im rozstanie się z tym światem.