dziej, kurcząc się w miarę tego, jak ludzie znikali w silnie obwarowanych bramach domów.
Na samym prawie końcu dreptał, kaszląc stary emeryt, a wsparta na jego ramieniu stąpała lekko piękna blondynka.
O kilka kroków za niemi posuwał się rozczochrany młodzian z paradyzu, szedł ich śladem, choć nie chciał być widzianym, bo przystawał co chwila, krył się w cieniu nocnym i stąpał cicho jak kot, gdy się skrada do myszy.
Nad niemi w górze jaśniał złotawy sierp księżyca i płynął powoli po niebie, przesuwając się po za lekkiemi obłoczkami, z któremi igrał ciepły południowy wietrzyk.
— Ojcze mówiła blondynka, tylko pozwól a przekonasz się, że za rok, za dwa, będę Modrzejowską.
— Moje dziecko, rzekł poważnie emeryt, Bóg wie, czem ty będziesz, trafiał ci się Jackowski, nie chciałaś być Jackowską, trafiał Kamiński, ani chciałaś słuchać, bądź że sobie Modrzejowską, kiedy ci się podoba, byleby tylko to był człowiek porządny, zacny, nie żaden obieżyświat ani świszczypałka, bo na to nigdybym się nie zgodził.
— Blondynka coś odpowiedziała z grymasem, ale stróż zaryglował bramę i nikt tej odpowiedzi nie słyszał.
Bohater z paradyzu chodził długo pod oknami emeryta, wreszcie Morfeusz pokonał Amora.