niebogi... Jużem ją i w rączkę całował... Nareszcie raz, choć wiadomo mi, że słówko ptaszkiem wyleci, a wołem nie wróci, bucham się, panie dobrodzieju, na kolana i powiadam:
— Panno Barbaro, śmierć i żona od Boga przeznaczona; oto wóz i przewóz. Kocham panią z całego serca, a czy wisieć za jedną nogę, czy za dwie, to wszystko jedno, więc niech raz będzie kapucyn, albo starosta... zostań pani moją żoną...
Klęczę i czekam... czekam czasu, jak żyd szabasu; patrzę na nią miłosiernie, jak kot na szperkę, a ta siedzi... i nic.
— Panno Barbaro! — wołam, czekam zmiłowania.
Ta się, paniedzieju, podnosi, spogląda na mnie z partesa i dopiero:
— Byłam życzliwa — mówi; — ale dać kurowi grzędę, to on powiada: jeszcze wyżej siędę. Niech pan pamięta, że jestem Dziurdziulewiczówna, a to za wysokie progi na pańskie nogi...
Zaczerwieniłem się jak burak i jużem chciał jej powiedzieć ostro: że ja też nie wypadłem sroce z pod skrzydła, że skoro niemiła księdzu ofiara, chodź cielę do domu, że dyabli po tytule, jak pustki w szkatule — ale nie mogłem... ugryzłem się w język...
Po co palić za sobą mosty?... A że od pierwszej instancyi nikt nie umarł, umyśliłem zaape-
Strona:Klemens Junosza - Monologi. Serya druga.djvu/109
Ta strona została skorygowana.