Strona:Klemens Junosza - Monologi. Serya druga.djvu/120

Ta strona została skorygowana.

Onegdaj byłem na kolacyjce w wesołem towarzystwie. Przeciągnęło się do późnej nocy, ni z tego ni z owego wywiązało się małe nieporozumienie.
Miecio pokłócił się z Kaziem i wyrzucono za drzwi... mnie.
Żałuj, żeś nie był, bo takiego indyka z truflami chyba jeszcze w życiu swojem nie widziałeś. Nie chwaląc się, zjadłem dobry kawałek.
Pytasz się, za co mnie wyrzucono? Oczywiście zaszło jakieś nieporozumienie. Miecio miał do mnie żal, żem go podobno obmówił. Nie wiem. Może i wspomniałem co komu, gdyż jego kucharz jest skończony fuszer i gotować nie umie.
No, proszę cię, czy człowiek, który się szanuje, powinien trzymać takiego parzygnata, toć przecie hańba dla domu!
To widzisz, o to mu głównie poszło... ale ja mam charakter żelazny, zniosłem tę przykrość ze stoicyzmem, zresztą wyrzucono mnie już po kolacyi, kiedy właściwie nie było po co dalej siedzieć.
Ale przyjdzie koza do woza. Miecio zgłosi się do mnie sam. Niezadługo jego urodziny, wyprawi obiad, a któż mu ułoży lepsze menu niż ja?
Bo widzisz, taki naprzykład Barcewicz, ani słowa, artysta w szerokim stylu, gra jak anioł. I ja mogę się pochwalić, że jestem takim samym mistrzem wobec talerzy i kieliszków, jak on wobec swoich skrzypiec... ale on jest tylko genialnym