czajnie, jak szkapy. Bryczkę mam, bo przy tych letnich grymaśnikach wszystko człek musi trzymać — to też kładę wasąg na wóz, siedzenie robię ze słomy i jest bryczka lepsza niż insza żydowska.
Oj, jeżdżą też, jeżdżą! A to do kolei, a to do lasu na majówkę, a to znowu do miasteczka po sprawunki, a to po gości, a to odwieź gości.
Szkapy dzień w dzień chodzą, chyba, że już wielka ulewa, to mają spokój.
Jednemu letnikowi zachciało się wierzchem paradować... pyta:
— Franciszku!
— A co?
— Konia pod wierzch macie?
— Konia nie mam, ale kobyła jest.
— A czy dobrze chodzi?
— Oj, oj... aby jeno na nią kawałek patyka, a twardego, to idzie jak wiater.
— A siodło macie?
— Nie mam.
— A jakże siadacie na szkapę!
— Juści staromodnie, z płotu.
Dumał, dumał, nareszcie powiada.
— Pojadę, ale podścielę sobie dywanik. Ile za wynajęcie?
— Niby szkapy?
— A tak.
Poskrobałem się w głowę i rzekłem:
— Rubelka pan da...
Strona:Klemens Junosza - Monologi. Serya druga.djvu/143
Ta strona została skorygowana.