Zadrżałem...
— Najcięższa! — powtórzył, marszcząc groźnie wielkie brwi siwe, krzaczaste — a ja zostałem wysłany na twoje spotkanie, ażebym ci wyrok ogłosił... Słuchaj i drżyj... Niema dla ciebie miejsca tu, powrócisz na ziemię. Niewidzialny będziesz przy twej żonie, przy teściowej, posłuchasz głosu opinii...
— No — pomyślałem sobie, — to jeszcze pół biedy. Spodziewałem się czegoś gorszego.
— Głupi jesteś! — odrzekł staruszek, który czytał w moich myślach; — niemasz dla głupca większej kary, jak dać mu tyle rozumu, żeby mógł ocenić głupotę swych postępków. Dość! Usłyszałeś wyrok, a teraz idź i cierp...
Zaszumiało mi coś nad głową, jakby skrzydła wielkiego ptaka, uczułem dojmujący chłód i znalazłem się napowrót na ziemi.
Niewidzialny, szedłem środkiem ulicy, wśród tramwajów i doróżek. Byłem co krok przejeżdżany i tratowany kopytami końskiemi, ale mi to nie sprawiało najmniejszego bólu. Istota moja nie miała ciała, ani kości, ani określonych kształtów. Chcąc wejść gdziekolwiek, nie potrzebowałem otwierać drzwi, lecz dostawałem się, jak powietrze, przez szczelinę w oknie, przez dziurkę od klucza, przez niewidzialne porowate otworki w ścianach.
Strona:Klemens Junosza - Monologi.djvu/196
Ta strona została skorygowana.