jechać do rodziców panny... wtem wchodzi gajowy i powiada:
— Szkoda, panie; obszedłem dzika, siedzi jak mur.
— Nie łżyj! — zawołałem.
— Jak Boga kocham! — powiada — taki jak wół; nic, jeno iść i zabić...
Coś we mnie piknęło...
— Możebyśmy przed weselem zdążyli? — zapytałem.
— Ha, może.
Krótko mówiąc, nie upłynęło pół godziny, byłem w lesie. Myślę sobie: przywiozę pannie prezent piękny... Gajowy psy puścił; dzik wali na mnie na sztych. Ja do niego: łomot! — szarpnął się, ja z drugiej lufy... — przyklęknął... ja z trzeciej... to jest, tak, nie z trzeciej, trzeciej nie miałem, tylko patrzę... ten się zrywa i zmyka w las; psy za nim... Farba bucha, panie dzieju, jak z fontanny... śnieg czerwony, panie dzieju — my z gajowym za dzikiem. Kołujem, kołujem po tropach, po farbie, poszła bestya daleko... — my za nim. Południe, jeszcześmy nie doszli; wieczór, jeszcześmy nie doszli; dopiero już w nocy, przy księżycu, dochodzimy — jest! Jak góra taki dziczysko, bez przesady... Pokrzepiliśmy się starką, zagryźli suchą kiełbasą, dzika, panie dzieju, na sanki i do domu. Dopiero w drodze gajowy powiada:
Strona:Klemens Junosza - Monologi.djvu/42
Ta strona została skorygowana.