Jak tu wyłazić? Jestem w dole — trzeba się gramolić do góry.
Spojrzałem w górę... Oj! było całkiem ciemno. Nad przepaścią zrobił się szum, jakby gadanie, ale to nie było ludzkie gadanie... Potem coś mi kapnęło na gębę... raz, drugi, trzeci... potem coraz więcej, a potem to już zaczęło całkiem lać, jak z cebra. Ja byłem w wielkim strachu, mnie wszystkie włosy podniosły się do góry; myślałem, że to już mój koniec. Zakryłem sobie głowę kapotą i mówiłem pacierze, żeby Pan Bóg miłosierdzie zrobił.
Jak długo cierpiałem — nie wiem. Myślałem, że sto lat. Tymczasem słucham — mnie się zdaje, że małe ptaszki zaczynają świergotać... Wysadziłem głowę z pod kapoty. Bogu dziękować, jest trochę widno... Dzień się robi. Wierz mi, pan dobrodziej, że jeszcze żaden dzień nie był mi taki miły, jak ten dzień... Zrywam się na równe nogi, jakbym miał 15 lat... i zobaczyłem, że jestem w dużym, szerokim i głębokim dole, wykopanym w ziemi; na dnie dołu mokro, a w tej mokrości walają się kawałki węgla. Głowa cukru, którą ten gałgan za mną wrzucił do dołu, leży; poznałem ją — na szczęście, nie zamokła, bo ja na niej siedziałem.
Jak zobaczyłem, że już się dzień robi, to ze mnie wyszło przynajmniej osiemdziesiąt procent
Strona:Klemens Junosza - Monologi.djvu/84
Ta strona została skorygowana.