go za uszy i za ogon — i osadziły na chwilę, odsłaniając komorę. Można było strzelać jak do stodoły.
— Strzelaj hrabio! krzyknął już groźnie pan Michał.
Lecz hrabia jednym susem, jak wiewiórka, wdrapał się na cienką brzezinę, która uginając się pod jego ciężarem, huśtała go w powietrzu, to schylając się ku ziemi, to ku niebu podnosząc.
— A niech cię wszyscy dyabli porwą! a to mi kawaler! wrzasnął do wściekłości doprowadzony pan Michał.
W téj saméj chwili Kazimierz strzelił, i dzik w śmiertelnych podskokach upadł pod tę samą brzezinkę, na któréj zawisł hrabia.
Ładny to był widok — dzik... gromada psów... a nad tém człowiek kołyszący się w powietrzu.
Borsukiewicz ugryzł sobie pół wąsa, ażeby się na całe gardło nie rozśmiać — ale wynagrodził to sobie w domu, bo przez trzy tygodnie późniéj, budząc się w nocy, parskał tak głośnym śmiechem, że aż psy na dworzu szczekały, a małżonka jego żegnała się krzyżem św. mówiąc:
— Wszelki duch Pana Boga chwali! czy złe starego opętało — czy co?
Ale Kazimierz nie śmiał się z hrabiego — zbliżył się do drzewa i rzekł:
— Panie Adolfie, zejdź pan.
— A dzik? wyjęczał hrabia.
— Już nie żyje...
Podał mu rękę i odprowadził do sanek.
Pomimo najserdeczniejszych zaproszeń, hrabia wprost z lasu wrócił do miasta, a pan Michał ucałował Kazimierza i rzekł do niego:
— No, teraz jedźmy po różę...
— Po którą? zapytał Kazimierz nieśmiało...
— Po którą tylko zechcesz, i która ci się zerwać pozwoli.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
We dworze tego wieczoru było bardzo gwarno. Przez okna dolatywał śmiech Zosi, późniéj piosnka, wesoła i szczęściem tchnąca... późniéj szept cichy, cichszy... i jeszcze cichszy...
A na świecie było biało...