— Spokoju nie dają.
— Ha, to obiecywać, obiecywać, a zwłóczyć.
— I tegom ci ja próbował, ale już mnie teraz okrutnie przyparli. W sobotę chcą do rejenta jechać. My, powiadają, ojcu zapiszemy utrzymanie do samej śmierci i matce; dopóki, powiadają, będziecie żyli, damy wam het precz wszystko, co jeno potrzeba do odzienia i wiktu.
— I cóż wy na to?
— Ha! tak i będę musiał przystać, co mam robić?
— Słuchajcie-no, Wincenty, — rzekł kowal, — a macież wy choć trochę groszowiny zależałej?
— Juści mieć — mam.
— A dużo?
— Skąd zaś, może będzie jakie sto papierków, a może nie.
— Tedy jeżeli oddacie dzieciom grunt, to sobie papierki zaszyjcie dobrze w sukmanę, przydadzą się wam na dziecinnej łasce.
Wincenty westchnął.
Robota była skończona. Kusztycki fartuch odpasał, włożył kapotę i rzekł:
— No, mieliśmy iść, to i chodźmy.
— A no chodźmy...