— Co wy tu za naczelnik, żebyście porządnym kobietom kozami odgrażali? Ja taka gospodyni na swoich śmieciach, jak wy na swoich, a jak będziecie się rozpanoszali, to wam przepowiem kosiorem, albo łopatą, jak ludzi szanować!
— Odstąp... pókim dobry. Mnie ani do ciebie, ani do nieboszczki nic, a że takie stoi prawo...
— Jakie prawo?!
— Takie, że skoro kto nagle umrze, to trzeba wartę koło niego postawić i wójtowi dać znać. Ja tego prawa nie robiłem, ale skoro jestem sołtys, to wartę stawiam i na tem skutek.
— Matka nie umarli nagle, chorowali ze trzy niedziele.
— Nieprawda, bo widziałem ją wczoraj chodzącą, na swoje własne oczy widziałem.
— Prawdę sołtys powiada, — odezwał się Łomignat, — chodziła wczoraj; ludzie widzieli, mogą świadczyć.
— O! — zawołała Nastka, — pewnie! Może jeszcze powiecie, że ja ją zabiłam, co?
— Czegom nie widział swojemi oczami, tego nie powiadam.
— Ale pomyślenie macie.
— Co mi do tego... od pomyślenia są sędzie, niech sobie pomyślą, na kogo chcą... Jak pomyślą na ciebie, a każą cię do kozy wsadzić — to cię wsadzę; do powiatu odesłać — dam wartowników i odeszlę — zresztą nie mam tu tymczasem nic do roboty...
Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/59
Ta strona została skorygowana.