Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/69

Ta strona została skorygowana.

— Dobra wódka, prawdziwa żytniówka! — rzekł.
— O, macie recht, zaraz poznaliście, że to z żyta! — zawołał Joel, — to znawca! ja sam myślałem, co ona z kartofli!
— Ale z żyta, z żyta! wiadoma rzecz.
— Po czem tak Grzędzikowski miarkuje? — zapytał Florek.
— Ha, sposób mam. Wypiło się już trochę gorzaliny w życiu.
— Wieśby zalał... — odezwał się sołtys złośliwie.
— Pewnie, — odrzekł Grzędzikowski, — nawet i miasto głupiemi głowami brukowane, nietylko wieś.
— Widzi mi się, dziadu, — rzekł sołtys, — że wy sobie ze mnie pokpiwacie, pamiętajcie, że wasza rzecz dzwonów pilnować.
— Ma się wiedzieć, na ten przykład... jeden dzwoni we dzwon Panu Bogu na chwałę, drugi dzwoni w blaszkę djabłu na pociechę.
— Już wy sobie za dużo pozwoleństwa dajecie.
— A tak... do żony po pozwoleństwo nie chodzę.
— Cichajcie, cichajcie, — odezwał się Jan Stępór, — dajcie spokój. Lepiej oto, skoro tu jesteśmy, o serwitucie pogadać.
— Co tu gadać, — odrzekł Łomignat, — skorośmy podpisali suchowolskie gospodarze i skoro dziedzic podpisał godnie, sprawiedliwie, bez żadnej sprzeczki, to i skutek.
— Jeszcze niema papierów z komisji.