Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/82

Ta strona została skorygowana.

Jacek spojrzał na krzaki.
— Juści prawda! Stoi on niby, ale jakoś cudacznie... ludzie tak nie stoją zwyczajnie. Coś w tem za sztuka jest... trzeba obaczyć!...
— Po co wy pójdziecie zobaczyć?
— Bom ciekaw.
— Po co wy Jacku jesteście ciekawi? Nie, nie chodźcie. Ja was proszę, nie chodźcie.
— Pójdę.
— A ja się tu sam zostanę? ja się boję... I wy Jacku nie chodźcie! nie wiadomo, co za człowiek, może to jaki zbrodniarz? może broń Boże zbój? jeszcze wam krzywdę zrobi.
— Albo to ja nie mam pięści. Niechby spróbował!
— Prawda, wy macie pięści, wy jesteście mocarz. No, ale kiedy koniecznie chcecie iść, to ja też pójdę za wami. Ja nie chcę zostać przy furze; albo ja wiem, może tu koło drogi za krzakami jest więcej takich. Ja się boję.


— O la Boga! — zawołał Jacek, — to Pypeć Wincenty.[1]

Poszli. Jacek naprzód, za nim Joel przerażony i drżący. Minęli krzaczki i ujrzeli owego strasznego człowieka.
— O la Boga! — zawołał Jacek, — patrzcie-no Joel, toć wisielec! To nasz gospodarz suchowolski, Pypeć Wincenty!
— Aj waj! co ten stary gałgan zrobił? Co on zrobił?

— Toć widzi Joel... powiesił się... To ci los dopiero! żeby sobie samemu życie odbierać...

  1. Przypis własny Wikiźródeł Brakującą ilustrację wraz z podpisem uzupełniono na podstawie wydania z 1894 r.