— Jacek! — zawołał Joel, widząc, że parobek dotyka ręką Pypcia, — Jacek! ty jego nie rusz! nie rusz jego, ja ciebie bardzo proszę.
— Patrzę, może jeszcze żyje...
— Czy ty Jacek chcesz mieć kryminalną sprawę!? czy nie wiesz, że takiego człowieka nie można ruszać, że to wielka odpowiedzialność jest?
— Zimny już, — rzekł Jacek, — musiał się snać z wieczora, albo w nocy powiesić.
— Jacku, słuchajcie Jacku, my jedźmy, co my tu mamy stać? Aj waj! Pfe! niech moje wrogi mają takie widoki. Fe, ja już jestem chory! ja nie będę mógł jeść, ani spać... Po co on się powiesił, czy nie mógł sobie żyć spokojnie? Kto jemu bronił żyć? Albo mu to było źle? albo nie miał u mnie kredytu, ile tylko sam chciał?
— Oj pewnie... żyłby on jeszcze dotąd, żeby do was nie chodził i w waszem karczmisku nie przesiadywał. Żyłby niezawodnie.
— Pfe! — zawołał Joel, spluwając, — gdzie sprawiedliwość jest? Wy powiecie zapewne, że to ja go powiesiłem!
— A juści, że nie co...
— Jacek! ja was proszę, nie powtarzajcie wy takie paskudne słowo, i pamiętajcie, że za fałsz mógłbym was skarżyć do sądu.
— Toć nie do ludzi powiadam, jeno do ciebie cyganie, w same oczy... Będzie teraz ten Pypeć po śmierci co noc do ciebie przychodził.
Strona:Klemens Junosza - Na chlebie u dzieci.djvu/83
Ta strona została skorygowana.