jednemu przyszło na myśl położenie własnej rodziny, gdyby się w podobnym wypadku znalazła.
Każdy grób świeży, jest smutnem „memento mori“ — dla ojca kochającego swe dzieci.
Ksiądz, sam zostawszy w mieszkaniu, gdy już w wiosce światła pogasły i koguty północ obwieszczać zaczęły, jeszcze chodził po swej nizkiej stancyjce i o spoczynku nie myślał. Tarł ręką czoło wysokie i dumał o niedoli sierocej — a potem nagłym ruchem zwrócił się do szafki i wyjął ztamtąd książkę grubą, zasiadł nad nią, wsparł głowę na dłoniach i dumał — o niedoli ludów.
Smutne są dzieje ludzi, smutne dzieje ludów, mało jasnych kartek w tej księdze, a czarnych taka obfitość niezmierna.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Śnieg pokrył pola i łąki białym, miękim a szerokim całunem.
Zniknęły pod tą oponą jasną wesołe strumienie i rzeki — a jak okiem zasięgnąć, wszędzie równa, biała płaszczyzna, ujęta na skrajach w czarną ramkę lasów.
Śnieg ubielił wierzchołki sosen i strzechy siedzib ludzkich, popruszył zlekka ramiona krzyżów przydrożnych i spiczaste daszki wiatraków. Była noc jeszcze.
W miastach o tej porze karnawałowej, hulaszczej ludzie się do snu zabierają zaledwie, jeszcze nieprzebrzmiały tam echa skocznej muzyki i wiwatów wesołych; na wsi zaś już jaskrawe światło ognisk na kominach płonących, widać przez szybki maleńkie. Tam już bydłu jeść dają, rzną sieczkę, a baby i dziewki, komin obsiadłszy, przędą.
Młynarz w ogromnym białym kożuchu wychodzi z wiatraka zbadać z której strony wiatr wieje, a na gościńcu zdaleka, na białem tle śniegu rysuje się sylwetka konia wlokącego sanie obładowane zbożem.
W dąbrowieckim dworku i w czworakach nie spano już także, ludzie krzątali się wśród zabudowań — a Zosia z latarką w ręku powracała z folwarku. W wysokich bucikach, krótkiej salopce i ciepłej chustce na gło-