trzymać, przyniosła buteleczkę starego miodu, którym ksiądz Ignacy nie gardził, tem więcej, że był to jego własny wyrób, z którego corocznie cząstka jakaś, jako podarunek dostawała się do piwnicy pana Jana.
Ani się spostrzeżono kiedy czas przeszedł, a gdy stary zegar z kukułką jedenastą wydzwonił, ksiądz Ignacy zerwał się szybko, pożegnał się z paniami i pośpieszył co prędzej do swojej dryndulki, która już od godziny przed gankiem czekała.
Stary Mateusz, stangret proboszcza, już od lat czterdziestu podobno, aż się zadziwił, że pan jego tak długo bawił w gościnie i nie powstrzymał się od udzielenia księdzu delikatnej admonicyi.
— Jegomość rzekł — odwracając się z kozła, gdy już wyjechali za bramę, zawdy powiadają, że sen mara próżna — a dla tego jenszy sen będzie prawdziwy.
— Cóż ci się tam znów przyśniło?
— A śniło mi się, żeśmy się z jegomością topili.
— No więc cóż?
— A i cóż! dycht myślałem, że już dziś utoniemy w Dąbrówce.
Ksiądz się rozśmiał.
— Bo przez urazy jegomości — dodał Mateusz — to nie pasuje nawet tak balować na starość. Kto zaś widział? czy my to takie młodziki do zabawy?
Ale proboszcz już tej uwagi nie słyszał, przyszła mu na myśl racławicka bitwa, szczegóły jej rozpamiętywać zaczął i o Bożym świecie zapomniał.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rosła przed dąbrowieckim dworkiem na wzgórzu, lipa stara, rozłożysta, której konary potężne dźwigał pień tak gruby, że go ledwie dwóch ludzi objąć mogło.
Ta prababka, której metryka ginęła w wieków pomroce, rzucała podczas zachodu słońca cień ogromny i zielonej barwie trawników nadawała tony ciemniejsze.
Czasem udało się promieniom słonecznym wtargnąć w gęstwinę jej liści, a wtenczas migotliwe plamy zło-