motną. Czyniła to najczęściej przed zachodem słońca.
Ciężkie kłosy pszeniczne kłaniały się przed nią, ptaki witały ją śpiewem a wietrzyk całował jej twarzyczkę ogorzałą nieco i igrał z włosami wychylającemi się z pod kapelusza; lecz Zosia nie słyszała powitania ptaków, nie zważała na figlarne pieszczoty zefiru...
Obejmowała ona spojrzeniem modrych oczu przestrzeń, szukając czy nie dojrzy gdzie Stasia. Znajdowała go prędko zazwyczaj, patrzyła przez chwilę i powracała do domu, a wówczas na jej twarzy wykwitał lekki rumieniec.
Nie od dziś to już Staś zajmował jej umysł. Zosia pamiętała go jeszcze gdy małem dzieckiem była, a on, już w mundurku szkolnym, do jej rodziców na wakacyje przyjeżdżał. Zawsze był dla niej bardzo dobrym. Obronił ją nawet przed strasznym białym gąsiorem, który syczał groźnie i dziobem czerwonym za sukienkę ją szarpał. Zosia pamięta doskonale tę dramatyczną przygodę z czasów swego dzieciństwa; pamięta jakim dzielnym, śmiałym, bohaterskim wydał jej się ten rycerz w mundurku z błyszczącemi guzami, który z takiem męstwem uderzył na strasznego ptaka.
Kiedy już nieco starszą była, Staś uczył ją różnych bardzo ładnych bajeczek, których mnóstwo na pamięć umiał, a później jeszcze, chociaż już wobec niej był lękliwy jakiś i nieśmiały, przynosił jej najpiękniejsze kwiaty. Nie uczył jej bajeczek jak przedtem, ale za to czytywał głośno wiersze; takie prawdziwe wiersze, co to potrafiły łzy z oczu wycisnąć, albo kazały ukryć twarz w dłoniach i zamyślić się długo, tak długo, że aż mama gniewała się o to. Dziś po kilku latach rozłączenia znowuż znaleźli się przy sobie, ale już nie dzieci. On wyrósł, zmężniał, wypiękniał i spoważniał bardzo, a ona z rumianego cherubinka o włosach barwy złotawej, z wdzięcznej dzieweczki rwącej się do motylów i kwiatów — stała się dziewicą dojrzałą sercem i umysłem.
Strona:Klemens Junosza - Na ojcowskim zagonie.djvu/44
Ta strona została skorygowana.