Strona:Klemens Junosza - Na ojcowskim zagonie.djvu/55

Ta strona została skorygowana.

Wszak nie corocznie grady miażdżą zboże, nie zawsze krwawa łuna ma świecić nad nami.
Bóg zsyła pioruny i burze, ale on też daje słońce i rosy ożywcze, a każdy dzień pracy, każda nie strwoniona godzina, nie ginie bezpowrotnie, lecz nowe siły przysparza.
Właśnie dziś był list od adwokata, dawnego a serdecznego przyjaciela nieboszczyka pana Jana, list napisany jasno, treściwie i przedstawiający stan rzeczy we właściwem świetle. Donosił on, że jest jeszcze kilka miesięcy do ostatecznego terminu, który może być groźnym; przez ten czas należy sumę potrzebną skompletować i zapłacić, gdyż dalsza zwłoka narażałaby tylko na niepotrzebne koszta.
List ten dodał cokolwiek otuchy Zosi, zmęczonej ciągłym niepokojem i trwogą.
Trzy miesiące kawałek to czasu.
Ażeby odświeżyć trochę stroskaną głowę, Zosia zarzuciła lekki szalik na ramiona i wyszła w pole.
Był prześliczny wieczór czerwcowy, przed godziną lekki deszczyk spadł, zieleń pól jaśniała świeżością, powietrze przepełnione było rozkosznym aromatem.
Zadumana, szła wązką dróżką wśród pól, w stronę lasu. Z jednej i drugiej strony dróżki wznosiły się zielone ściany żyta kołyszące się lekko.
Zosia szła długo, tak długo iż nie spostrzegła nawet, iż już jest na szerokim gościńcu pod lasem.
Zamyśliła się i nie dziw, bo było o czem: matka niedomagająca, wrażliwa, każde zmartwienie podkopywało coraz bardziej jej zdrowie — bracia potrzebują opieki i kosztów znacznych, a jedyne źródło egzystencyi, ten niewielki kawałek ziemi, kto wie, czy da się utrzymać jeszcze?
O sobie nie myślała zupełnie, bo za wiele było o drugich do myślenia.
Z tej zadumy głębokiej zbudził ją tentent kłusującego konia.
Obejrzała się i stanęła. Po gościńcu od strony wioski Staś jechał. Ujrzawszy swoją jasnowłosą panią, dogonił ją zaraz, osadził konia i lek-