nia się, bez jakiegoś fałszywego wstydu — powiada ci jasno i otwarcie, że cię kocha całą siłą serca, które po raz pierwszy taką miłością uderza... ale czekaj, Stasiu, nie dziękuj.., nie całuj tej ręki, która oby na zawsze w twej poczciwej dłoni spocząć mogła — lecz posłuchaj mnie jeszcze. Kocham cię, ale nie dlatego, że masz oczy tak piękne a umiejące najskrytsze tajniki duszy wypowiedzieć — nie, ja kocham twoją prawość i pracę, kocham charakter twój silny i czuję, że przy tobie godnie spełnić będę mogła trudne, a ciężkie zadanie — jakie nam los wyznaczył. Sama jedna, możebym złamała się w życiowych zapasach, z tobą czuję się silną twoją siłą, a na twem ramieniu wsparta nie lękam się niczego... Widzisz jakiś ty mi obcy — chłopcze niedobry...
Staś nie odpowiedział, ale całował stokrotnie ręce Zosi, a potem objął ramieniem jej stan gibki i na białem, pogodnem czole dziewczęcia, złożył pocałunek nieśmiały, lekki, ten pierwszy pocałunek miłości, w którym drga cała wiosna uczuć, cała gama najczystszej, najszlachetniejszej miłości, którą może odczuć można — ale słowami wyrazić — lub w obrazie uwydatnić — nie sposób.
— Ten więc dąb — morderca, niech będzie świadkiem — rzekł — naszego uroczystego przymierza zawartego na zawsze...
— O nie! musi ono jeszcze mieć drugiego świadka, starą lipę; wszak matka nasza droga, bo już teraz Stasiu inaczej nazywać jej nie będziesz, musi się także naszem szczęściem ucieszyć — musi nas pobłogosławić a pobłogosławi serdecznie — bo ona nas oboje tak kocha...
— A jednak — szepnął szczęśliwy sierota — na naszem jasnem niebie są chmury, a z zachwytu tej chwili, co mi będzie całe życie pamiętną, spaść musimy na ziemię i stanąć oko w oko nieszczęściu — które nam grozi — które na czas dłuższy spełnienie naszych zamiarów odwlec może...
— Tak — rzekła Zosia wstając i poprawiając szal lekki na ramionach — nasze szczęście będzie ostatnim już numerem programu... matka, bracia, Dąbrówka, to pierwsze... to przedewszystkiem! Czemuż, dodała smutnie — życie nie jest pasmem jasnych barw tylko, czemu rzuca nam ciężary na barki — i każe trwożyć się — łamać z przeszkodami, siły targać?...
Oj ze moja Małgorzato,
Nie uwazaj ty se na to,
Dyć nie zawdyk je zima,
Taj kiedyś przyjdzie lato!!!
Ten śpiew brzmiący donośnie, aż się echo rozlegało po lesie, przerwał słowa Zosi.
Obejrzeli się oboje.
Od strony wioski, ścieżką między polami wiodącą, powracał z karczmy chłop pijany trochę. Kapelusz na bakier prze-