krzywił, pod boki się ujął — i śpiewał na całe gardło — perswadując tą pieśnią, jakiejś interesującej go widać Małgorzacie, aby nie frasowała się próżno.
Młodzi rozśmieli się z tego przypadkowego prognostyku — i rozmarzeni, szczęśliwi — udali się w stronę dworku...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Dobry nasz znajomy, Imć pan Judaszewski, niecierpliwił się jakoś, wyglądał oknem jakby się przyjazdu czyjegoś spodziewał, to znów wychodził przed dom, rękę do czoła przykładał, żeby tym sposobem oczy od słońca zasłonić i patrzył; nie mogąc wszakże doczekać się upragnionego gościa, wracał do pokoju, świeżą fajkę zapalał i mruczał coś niewyraźnie przez zęby.
Siedziba tego jegomości niepowabną była co prawda. Dom stary i popaczony cudacznie, był kilkoma grubemi kołkami podparty, bo chylił się już bardzo i zawaleniem groził. Dach na nim dziurawy i przegniły, szyby w oknach przepalone od słońca, albo też papierem łatane.
Dziedziniec zielskiem i trawą zarósł, płoty porozwalane i popsute, a w ogrodzie, zapewne pięknym niegdyś, zaledwie kilka schorowanych, na wpół zeschłych drzewek pozostało. Resztę wycięto na opał, gdyż pan dziedzic w ogóle ogrodów nie lubił, bo one, jak twierdził, przysparzają wydatków, a dochodu żadnego z nich nie masz.
Tradycyja niesie, że w Zarwańcu dawniej było bardzo ładnie, dziedziniec otaczały klomby bzów, jaśminów, berberysu i róż, a ogród na całą okolicę był sławnym. Dziś z całej świetności pozostał tylko jeden krzaczek róży. Na opał się przydał — kolce go przed apetytem trzódy broniły, a że jeść nie prosił, więc mu żyć pozwolono wśród szalejów i ostów.
Folwark nie piękniej też od dworu wyglądał.
Wszędzie błota i porozwłóczonej słomy pełno, budynki liche, cudem się prawie trzymały, a szczątki murów po pogorzeli dopełniały obrazu ruiny i zniszczenia.
Ludzie tu zawsze głodni, mieli wejrzenia ponure i niechętne — inwentarz zaś ledwie mógł nogi włóczyć. Tylko dwie szkapy wyjazdowe dostawały czasem trochę owsa, gdyż pan włóczył się ciągle po jarmarkach i sądach — a żółta, łatana jego dryndula rzadko kiedy miewała odpoczynek.
Oszczędność posunięta do ostatecznych granic, czyli po prostu skąpstwo szkaradne, było alfą i omegą agronomicznej mądrości właściciela Zarwańca — nic też dziwnego, że z gospodarstwa nic nie miał. Teraz trzymając zgasłą fajkę w ustach, stał w oknie i palcami bębnił po szybie z niecierpliwością widoczną.
Nareszcie ze wsi dało się słyszeć ujadanie psów, a od zakrętu na drodze po-