— A ma się rozumieć że tak. Czy na to przyśpieszyć chcę wasze wesele, żebyście prędzej całowali się i wzdychali jak dwoje gapiów, a mnie co z tego? Albo co mi przyjdzie ztąd, że się pani Janowa dobrodziejka ustroi w racimory i w jaki czepiec paradny na tę galę?
— Więc o cóż idzie?
— O to idzie moje dzieci, żem stary, a mój Szymon organista jeszcze starszy — pomrzeć możemy, a któż wam ślub da, kto na starych organach veni creator zagra, kto przemówi do was w tej godzinie uroczystej. No — tak mnie nie skrzywdzicie przecie, żeby wam kto inny poczciwe dłonie połączył — bo nie zasłużyłem na to.
Długo trwała rozmowa serdeczna, przeplatana żartobliwemi przymówkami księdza, podług woli którego wszystko złożyć się miało. Późno już w nocy odjechał staruszek do swej plebanii ubogiej — gwiazdy wesoło mrugały na niebie, a wiatr lekki chwiał konarami topol przydrożnych.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zarwaniec nadspodziewanie prędko amatora znalazł.
Kupił go jakiś szlachcic starej daty, zawzięty gospodarz, który całe życie dzierżawami chodząc, już się grosza dorobił i na swojem pracować postanowił. Judaszewski tedy kapitały ściągnąwszy, a co drobniejsze i niewymagalne jeszcze sumy żydom odstąpiwszy, trzos tęgi papierami nabił i o wyjeździe przemyślać począł.
Postanowił on koniecznie do Warszawy się przenieść, a tam kapitalik w obroty puściwszy, miljonów się dorobić.
Zamiar, jak widzimy, chwalebny.
Jedna tylko myśl truła genijalnego finansistę — a mianowicie: jak się ruszyć z miejsca mając tak znaczny kapitał przy sobie?
Czasy bo szkaradne i łotrostwa się namnożyło wszelkiego, nawet ubogi kramarz nieraz pada ofiarą, a cóż dopiero ozłowiek zamożny i przyzwoity.
Zasadzą się gdzie w lesie albo w krzakach, życie odbiorą i pieniądze zmarnują... Bardzo to rzecz możliwa, bo zresztą cóż dla takiego łotra znaczy życie przyzwoitego kapitalisty? — raz grzmotnie kołkiem w głowę i po życiu! już najpiękniejsze nadzieje i projekta przepadły.