— Rzecz to okropna i za pozwoleniem... głupia!
Nie na żarty się też nasz przyjaciel trwożył, a nawet dla ewentualnej obrony drogocennego życia, nie żałując kosztów i nakładu znacznego, kupił stary, zardzewiały rewolwer, za całe trzy ruble i odpowiednią ilość ładunków nowych — gdyż używanych nie mógł nigdzie dostać.
Z takim instrumentem przy odrobinie krwi zimnej i odwagi, można kilku napastnikom stawić czoło — ale p. Judaszewski wolał tego uniknąć. Wiedział, że jest odważnym i wierzył sobie na słowo, a większych nad to dowodów nie wymagał.
Bo i na cóż? Odrobina dyplomacyi bywa niekiedy więcej warta niż sto najwścieklejszych waleczności, a zamiast ze zbójcami walkę toczyć w lesie i narażać się na utratę zdrowia, lepiej jest wyprowadzić ich w pole.
W tym celu czynił były właściciel Zarwańca co można, byle rozgłosić, że wyjeżdża za cztery dni dopiero i że dzień rozstania się z okolicą obchodzony będzie solennie. Służba ma otrzymać upominki, żeby swego chlebodawcę zachowała w pamięci.
Tymczasem rupiecie różne, paki akt starych po procesach, wreszcie trochę gratów od sprzedaży wyłączonych, kazał na kolej odwieźć i do Warszawy wyekspedyować — a sam głosił, że jeszcze trzy dni co najmniej posiedzieć tu musi, dla pożegnania się z kochanymi sąsiadami i przyjaciołmi — gdyż najmniej tyle czasu do wylania wszystkich w sercu jego nagromadzonych uczuć potrzebuje...
— Tyle się tu czasu przeżyło, tyle z przeproszeniem, kochało!...
To właśnie był akt dyplomacyi mający wyprowadzić w pole — złodziei.
Niech się szykują na dzień oznaczony — a tymczasem z nadejściem zmroku, Judaszewski na dryndulę siada i pod pozorem że w odwiedziny jedzie — puszcza się w drogę, z której już nie powróci w te strony.
Co najgłupszego chłopca z folwarku wziął z sobą i sam mu manowcami różnemi drogę wskazywał — ku najbliższej stacyi kolei zdążając.
Spokojnym był o swoją osobę i mienie, bo dróżkami owemi nikt nie uczęszczał, służyły one tylko do przejazdów przez pola; w lesie też nikogo nie spodziewał się spotkać, chyba chłopa, co cichaczem cudzą sosenkę wyprowadza — ale taki nie straszny, bo sam jak turkot usłyszy wynosi się cichaczem — albo pod krzakiem przycupnie, żeby go kto nie dojrzał.
Tak się wlókł Judaszewski powoli, dróżką boczną, do gościńca zdążając przez las cichy, majestatyczny, szumiący kolczatemi gałęźmi sosen i świerków...
Dryndula o korzenie stukała, to w wyboje głębokie zapadała kołami, a stary nie spuszczając jednak oczu z drogi, w kombinacyach przeróżnych utonął... liczył, dodawał, mnożył — już w myśli miljonerem, panem wielkim się widział.
Strona:Klemens Junosza - Na ojcowskim zagonie.djvu/68
Ta strona została skorygowana.