Zima była sucha i bezśnieżna, na niebie gwiazdy jaśniały, księżyc w sierp zgięty, jak złocista łódka po czystem niebie płynął i światło niepewne a blade rozlewał.
Powietrze było ciche, chociaż mroźne, stare dęby z sosnami gwarzyły — a gwarzyły spokojnie jakoś... uroczyście.
Był to ten sam las, któryśmy na początku opowiadania naszego widzieli, ten sam, przez który żałobny wóz śmierci powoli się toczył, załzawione sieroty za sobą prowadząc...
I dziś tu słychać jakiś turkot ode wsi, a na skraju lasu widać także jasno oświetlony kościołek; ale koła nie toczą się powoli jak wówczas, lecz żwawo dudnią po drodze zmarzniętej, konie parskają wesoło, a wąsaty stangret coraz to strzeli z bicza rozgłośnie...
Blade światło powozowych latarek wyprzedza orszak i bieży po drodze szybko, jakby ją chciało usłać lekkim dywanem złotawym.
Kilka powozów i bryczek toczy się prędko, a w pierwszym z nich, otwartym, siedzi para najszczęśliwsza na świecie w tej chwili...
Zosia promienieje szczęściem, zarumieniona jej twarzyczka ślicznie odbija od puszystego futrzanego kołnierza, oczy łzami radości zwilżone, rączka wysuwa się z mufki, aby spocząć w innej, krzepkiej, serdeczne uściski oddającej dłoni...
Stasiowi futro zsunęło się z ramienia — ale co tam! ma też zważać na co?! On jedną ręką objął swoją towarzyszkę, drugą tuli jej rączkę drobną.
Oni nie widzą ani drogi, ani lasu, ani nawet tych gwiazd jasnych migotliwie błyszczących nad niemi, oni widzą siebie — a jedno dla drugiego jest światem...
Ich serca biją w tej chwili tętnem przyśpieszonem, ognistem, w rumieńcach przebija się krew...
Usta milkną, bo jest do mówienia tak dużo, że się aż... nic nie mówi. — Zresztą, jak słusznie zauważył mistrz pieśni: na co im rozmowa? na co im dźwięki wyrazów, gdy mówią serca, wejrzenia, dłonie, oddech szybszy i rumieńce gorące...
Świat się otwiera przed oczami a taki się wówczas zdaje piękny, dobry, takiem bogactwem, szczęściem i zachwytem tryska, że myśli wspólne, jednakie — jak białych gołębi para, wzbijają się w powietrzne, eteryczne przestrzenie, wysoko po nad ziemię czarną, po której... robaki pełzają...
Wówczas zdaje się człowiekowi że Herkulesem jest... że świat cały dźwignie — a tuląc ukochaną w ramionach wyobraża sobie, że ją piersią własną od wszelkich pocisków losu zasłoni...
Któż się tym złudzeniom złotym oprzeć zdołał... kto nie wziął ich jako jedyny zadatek szczęścia na całą drogę życia, cierni pełną... komuż wreszcie na tle wspomnień szarych a smutnych jak mglisty poranek jesienny, nie przyświeca ten jeden, jedyny tylko moment — niby złoty promień słońca
Strona:Klemens Junosza - Na ojcowskim zagonie.djvu/69
Ta strona została skorygowana.