co się w pryzmat zachwytów na siedem barw tęczy rozkłada!
Pod figurą, niby mały strumień z rzeką szeroką, łączyła się drożyna z gościńcem...
Judaszewski właśnie tą dróżyną zdążał i z orszakiem spotkać się musiał — ale nie chciał tego, wolał swoje incognito zachować.
Zatrzymał więc dryndulę na dróżce, a sam pieszo poszedł ku gościńcowi, za krzakiem jałowcu przystanął i — patrzył ciekawie...
Blady był, usta wązkie szyderczym uśmiechem wykrzywił a ręce ścisnął kurczowo.
W jego duszy złość wrzała, bo kochał Zosię także — po swojemu. Gdyby była jego, głodem by ją morzył i zamykał i strzegł tak jak pieniędzy swoich strzeże — ale by jej też, jak i grosza miłego, wydrzeć sobie nie dał. Odrzucony, odepchnięty, chciał ją zmusić do oddania mu ręki — ale i to go zawiodło, jego przebiegłość rozbiła się o pracę i wytrwałość dziewczęcia.
Zwyciężony — cóż miał czynić? ustępował, ale nie mógł sobie odmówić tej przyjemności gorzkiej, żeby jeszcze raz spojrzał chociaż na Zosię.
Turkot był coraz głośniejszy, światło coraz bliższe, nareszcie powozy nadbiegły. Stangret mu nad samem uchem z bicza strzelił — a przed oczami jego przesunęła się uszczęśliwiona para... tak widocznie szczęśliwa, że aż stary odskoczył z za krzaku...
— Chryste Jezu! — zawołał — jak śmierci przytomnej pragnę! toż te smarkacze już się z przeproszeniem... całują!!!