Ponieważ od tego rodzaju wyroków nie ma apelacyi, przeto nie dziw się czytelniku, iż nie będę ci drobiazgowo opisywał przygód pana Dyonizego, lecz skreślę je w zarysach nieco grubszych, albowiem z konieczności wypada mi obciąć płótno, aby je zastosować do ram gotowych.
Piękne czytelniczki, które tak lubią czytać czułe sceny pomiędzy Pompiliuszem i idącą za niego Numą, zechcą mi wybaczyć, że zamiast rozmowy dwojga gruchających synogarlic, dam opis rozmaitych interesów chłopskich, ekonomskich i w ogóle gospodarskich, a zamiast drobiazgowego opisu jedwabnych wąsików pana Jana, dam wielce tragiczną lecz za to prawdziwą historyę białego byczka z Algau, który w kwiecie lat, w zaraniu dni wiosennych, od grubego i sprosnego parobka, kołkiem dębowym zabit jest.
Wszystkiemu temu winien będzie nie kto inny, tylko ten z czarną brodą, którego potomność za te grzechy potępić nie omieszka.
A teraz do rzeczy — więc naprzód o tym byczku.
Śliczne to było stworzenie zaprawdę. Pan Dyonizy zapłacił za niego grube pieniądze i sprowadził go z wielką ceremonią i jeszcze większym kosztem, byczek ów bowiem przybył ze swojéj ojczyzny nie jak zwyczajne bydlę w towarzystwie innych podobnych mu zwierząt, lecz zajmował cały wagon specyalnie tylko dla siebie. Wagon ten był wysłany słomą, a na każdéj niemal stacyi, parobek eskortujący owego rogatego pasażera, przynosił mu świeżą wodę i podsypywał owsa w płócienny żłobek.
Z Warszawy osobliwość ta podróżowała na kołach — ale jak? na półtoracznym wozie, w wielkiéj drewnianéj klatce przykrytéj płótnem, które miało go zabezpieczać od much i gorąca.
Fornal, który go wiózł, spluwał z oburzeniem, widząc, że bydlę lepszą ma od człowieka wygodę, chciał nawet wyprowadzić pięknego byczka z klatki i przyczepić go postronkiem za rogi do wozu, żeby sobie wędrował na piechotę, jak każde bydlę, lecz Paciorkowski był przytem — a Paciorkowski służbę znał.
— Żeby ci dziedzic kazał pełne drabiny psów nakłaść, — mówił do fornala — to twoje prawo wieźć i nic nie gadać... z przeproszeniem.
Na taki argument, fornal nie miał co odpowiedziéć i wiózł owo bydlę aż do Żółtéj Wydmy.
Skoro przybyli przed dwór, dopieroż to była radość i uciecha.
Pan radca, pani radczyni i Ludwinia, wszyscy wyszli przed ganek, aby obejrzeć to stworzenie, o którem agent trudniący się dostawą tego rodzaju czynników gospodarczych, cuda pisał.
Rzeczywiście byczek był piękny. Zgrabna głowa, z małemi rogami, krzyż prosty, nogi dość cienkie lecz silne i muskularne, sierć biała, mocno sfałdowana na szyi, a połyskująca jak jedwab.
Nie będę opowiadał jak urządzono dla niego osobny gabinet w oborze — jak radca sam przynosił mu jęczmień garncami, a Ludwinia kromki chleba posypane solą lub cukrem. Nie będę również powtarzał słów radcy, który projektował sobie, że kiedyś będzie miał najpiękniejsze w całéj gubernii bydło, lecz tego nie mogę przemilczéć, że byk pasiony przez samego dziedzica i jego córkę, okropnie zhardział i w brutalny sposób zaczął traktować pastucha. Raz nawet poturbował go tak dalece, że ten w uniesieniu porwał za drąg i uderzył go nim po krzyżu. Nie wiem czy drąg był za twardy, czy krzyż zbyt miękki, dość, że się krzyż złamał i piękny byk musiał dać białą szyję pod nóż, albowiem przywieziony
Strona:Klemens Junosza - Na stare lata.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.