Pewien podobno bardzo mądry i uczony mąż powiedział, że każda rzecz, która ma początek, musi mieć także i swój koniec. Sprawdziło się to na naszym panu Dyonizym o tyle, że rozpatrzywszy się uważnie w rachunkach, przejrzawszy księgi i regestra i zrobiwszy bilans całego interesu, ujrzał, że w Żółtéj Wydmie nie ma już co robić.
Przeraził się stary. Nadzieje zawiedzione, marzenia rozwiane. Zamiast owego tyle pożądanego na stare lata odpoczynku, zamiast tego cichego szczęścia, które obiecywał sobie — troski, kłopoty, interesa, a poza tem blade, przerażające widmo niedostatku.
Sypiać nie mógł ze zmartwienia, nieborak.
Nieraz gdy noc zapadła przechadzał się po pokoju z gorączkową niecierpliwością, w silnem rozdrażnieniu nerwowem.
Czoło jego poorało się zmarszczkami, oczy zapadły, wychudł, pożółknął, truł się smutnemi myślami.
Oszczędność całego życia, posag żony, a zarazem cały majątek ukochanego dziecka, wszystko zagrożone, stracone już prawie bezpowrotnie. Jeszczeby może resztki jakie takie uratować się dały co prawda — ale gdzież są te plany świetne, z któremi się tak głośno odzywał, te reformy, które miał przeprowadzić? Toż Wydma miała być wzorowym folwarkiem, grunta wszystkie inspektami niemal, inwentarz pierwszym w okolicy.
Marzenia całego życia, w cóżeście się obróciły?
Oto na stole pozew ze strony sąsiada o jakąś zawikłaną odwieczną stronę graniczną; tu list od fabrykanta, domagający się wypłaty należności za jakieś maszyny; tu nakaz komornika o zapłacenie Ickowi należnéj sumy; uprzejma karteczka pana sekwestratora, zapowiadająca wizytę tego męża w charakterze urzędowym. Żyd kupiec nagli o odstawę sprzedanego jeszcze na jesieni zboża — a tu w stodole już pusto, w spichrzu pusto, w kasie pusto, kredyt na wyczerpaniu prawie.
Oto wytchnienie, odpoczynek na stare lata.
Chodził starowina po pokoju, dumał, z myślami się bił, a wzdychał ciężko.
Nareszcie uderzył się dłonią w czoło, jak człowiek, któremu nagle cudowna myśl jakaś do głowy przychodzi.
— A prawda — mówił sam do siebie — Michał! Michał! on jeden, on przyjaciel w potrzebie, on dusza szlachetna!
Zaledwie dnia mógł się doczekać. Chodził od okna do okna, a patrzył rychłoli się słońce pokaże — ale gdzie tam, ciągle było szaro i szaro. Chmury ciężkie ciągnęły się jakby senne po niebie, wiatr szumiał i chwiał nagiemi konarami drzew... Zaledwie na wschodniéj stronie horyzontu tuż przy owéj linii, w któréj zdaje nam się żewidzimy obłoki stykające się z ziemią, przebijał bladawem światłem pasek jaśniejszy od chmur i zapowiadał zbliżający się dzionek.
Strona:Klemens Junosza - Na stare lata.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ V-ty i ostatni,
w którym opisana jest rejterada emeryta, oraz wykazany sens moralny rozdziałów poprzednich.