skutkiem małego nieporozumienia rodzinnego, pobili się — i zostali wyrzuceni za drzwi przez stróża i dwóch świadków, prawem wymagane przymioty posiadających.
Emeryt się niecierpliwił i proponował, żeby sumę po Berku odesłać do banku, szlachcic śmiał się do rozpuku, a regent zapewniał, że po chwilowéj kłótni spadkobiercy Muchy przyjdą w najlepszéj harmonii i zgodzie.
I rzeczywiście tak się stało... Po walecznéj utarczce stoczonéj przed gmachem trybunału, członkowie rodziny Muchów w najlepszéj komitywie przyszli do kancelaryi, wprawdzie jeden z nich miał nos nieco skrwawiony i oko odrobinkę podbite, — ale za to pierwszy przystąpił do odbioru należnéj mu części.
Wreszcie akt kupna i sprzedaży ukończono, poczem rejent wraz ze stronami działającemi, lecz już bez asystencyi świadków, zeszedł na grunt do handlu win, celem upamiętnienia sprzedaży Żółtéj Wydmy.
Przy butelce dobrego maślacza, szlachcic przysięgał się na Pana Boga, wszystkich świętych, na żonę, dzieci i wnuki, że sprzedał złote jabłko za psie pieniądze i winszował emerytowi zrobienia świetnego interesu.
— Niech mnie piorun spali, — mówił — jeżeli Wydma, tak jak jest panie dobrodzieju, z inwentarzem żywym i martwym, obsiewami i tego — nie jest warta po dwadzieścia tysięcy za włókę!..
— Być może, bardzo być może, — potakiwał regent — teraz ziemia w górę idzie. Krzudujki sprzedano w zeszłym miesiącu po dwanaście tysięcy...
— No, widzisz dobrodzieju, — huczał szlachcic — sam piasek latający, dziś masz tu górę, jutro panie dobrodzieju tam, a jak przyjdzie suchy rok, to zdechł pies! pani dobrodziko i amen
— Ale zdaje mi się łaskawy panie, — wtrącił emeryt — że tam jednak i młynek jest ładny i tartaczek...
— Szelma imię moje, jeżeli on tam pół korca zboża zmiele na tym młynie, jak Bartugomski w Kopytach szluzę otworzy, to tam ani kropli wody nie ma, a jak zamknie, to znów wszystko tak zalane, że okręty mogłyby pływać i wieloryby łapać. Niech go gęsi zjedzą z takim młynem...
— No proszę, to tak rzeczy stoją?
— A tak panie, tak jest... ale pal ich licho! mam już téj okolicy po same uszy! wynoszę się w inne strony, aż w Sochaczewskie...
— Przykro mi bardzo, że tracę w szanownym panu dobrodzieju stałego klijenta, — wtrącił regent.
— A no, cóż robić, kochany regencie, człowiek siedziałby, bo jak to mówią i kamień na miejscu porasta... tylko że uważa pan dobrodziéj, mam szwagra z piekła rodem! procesowicz jakiego świat nie widział.
— Aha, to ten Wincenty?
Strona:Klemens Junosza - Na stare lata.djvu/3
Ta strona została uwierzytelniona.