patrzysz, — mówił emeryt do córki półżartem — musi w tém coś być — oj musi.
— Niech ojczulek sobie ze mnie nie żartuje, bo jak się rozgniewam, to...
— To co?
— To będę trzy dni i trzynoce płakała.
— A dajżeż pokój, bo jeszcze deszcz sprowadzisz.
Tymczasem owa żółta bryczka zajechała przed dom i wysiadł z niéj pan Michał z najstarszym synem swoim. Pan Michał to człowiek dobrze już szpakowaty, twarz miał ogorzałą, wąs zawiesisty, wzrost piękny, trzymał się prosto, mówił głośno i w ogóle wydawał się daleko młodszym aniżeli był w istocie. Syn w zupełności wdał się w ojca, tylko że zamiast szpakowatych włosów, miał czarne, a zamiast marsowéj powagi, wdzięk młodości, rumieńce i miękkie jakby jedwabne wąsiki.
— A dobrodzieje kochani, przypomnieliście sobie też o sąsiedzie, — mówił emeryt witając gości i zapraszając aby usiedli — jakże zdrowie? a pani dobrodziejka, a córeczka? dla czegóż nie łaskawa...
— Dzięki Bogu, trzymamy się jako tako wszyscy, ale jejmość nie mogła wyruszyć z domu, miała jakieś swoje zajęcia, przyjechaliśmy też sami złożyć państwu nasze uszanowanie. A cóż ty tam za paczkę masz w ręku? — zapytał zwracając się do syna.
— To nuty, proszę ojca, mamy dziś z panną Ludwiką spróbować kilka nowych kompozycyj do śpiewu.
— A śpiewajcież sobie moi państwo, śpiewajcie, — rzekł emeryt — posłuchamy z przyjemnością.
— Będzie nam się zdawało, że jesteśmy na koncercie, — wtrąciła pani domu, otwierając drzwi i zapraszając gości do sali.
— Niech tam sobie młodzi idą z panią dobrodziejką, — rzekł pan Michał, — my zaś tu z panem Dyonizym pogwarzymy sobie na ganku. Dobrze tu jest
— Mam ja tu nawet i cygarka niezgorsze, — rzekł gospodarz, podsuwając gościowi pudełko z cygarami i nożyk, — suche jak pieprz.
— No i cóż panie Dyonizy, zaaklimatyzowałeś się? — spytał gość.
— Jakbym się tu urodził.
— I znajdujesz, że dasz sobie radę?
— Prawie pewnym tego.
— To winszuję panu, bardzo winszuję, ale o sobie tego powiedziéć nie mogę; siedzę na roli od dziecka, znam się na gospodarstwie jako tako, no i Jaś mój agronom skończony, a dalibóg, żebyśmy oba nie wstawali do dnia, nie zajrzeli wszędzie, żebyśmy nie pracowali od świtu do nocy, nie deptali każdemu po piętach, to nie wiem coby to było.
— Ech, przesadzasz sąsiad dobrodziéj, pessymistą jesteś, cóż u licha wszyscy płaczecie, wszyscy narzekacie a jednak żaden z was z głodu nie umarł!
— Ba! jeszcze tegoby też brakowało, ale czekajno jegomość, czekaj, jak cię zaczną ze wszech stron okpiwać, kraść szkody robić, procesować, to ci całe gospodarstwo bokiem wyłazić będzie
— Ha! ha! ha! — śmiał się emeryt — stara to piosnka, od kiedy żyw jestem zawsze to samo słyszę.
— Bo zawsze tak było, a dziś gorzéj jest jeszcze niż kiedykolwiek, ale jegomość, chociaż masz siwe włosy, młodzieniaszkiem jeszcze na tém polu jesteś, masz złudzenia, z których cię obudzą, wiarę którą ci odbiorą, idea-
Strona:Klemens Junosza - Na stare lata.djvu/7
Ta strona została uwierzytelniona.