przed nią jak przed obrazem świętym, łezki pocałunkami ocierał a przysięgał że skarby tego świata z pod ziemi wykopie, że zaszczyty i sławę zdobędzie, majątku się wielkiego dorobi, że później przebaczenie ojca wyjedna i żyć będą oboje jak w raju, jak w siódmem niebie tureckiem.
Panna słuchała tej mowy ognistej, uspokoiła się nieco, otarła oczy chusteczką i jak po deszczu słońce, tak w jej źrenicach po łzach wesołość błysnęła. Całowali się, śmieli, zapomnieli o świecie, a dychawiczny tymczasem trawkę szczypał, i wstrętne mu chomonto z karku zrzucić usiłował.
Aliści, mówił dalej dziadek, jak to za naszych czasów mówiono „miłość o głodzie sprzykrzy się i wojewodzie“. Państwu młodym jeść się mocno zachciało, gdyż oboje nic jeszcze w ustach nie mieli a tu słońce już ku południowi patrzyło.
Szczęściem, że rotmistrz miał manierkę z wódką, kęs chleba czarnego i wędzonki kawał, tak twardej iżby jej pies nie ugryzł.
Więcej na wesele dać nie mógł bo nie miał, ale za to o cukrową kolacyę wiele się nie kłopotał, gdyż jagód było w lesie jak maku, a w źródle z pod dębu tryskającem, woda zimna i przezroczysta jak kryształ.
Łyknął tęgi haust gorzałki a i panna młoda usta do flaszki przytknęła. Szkaradna to gorzałka była, więc panna skrzywiła się jak półtora nieszczęścia, ale rotmistrz wnet jej słodką jagódkę podał i jakoś zaradził na ten smutek.
Później pani rotmistrzowa perłowemi ząbkami twardą ową wędzonkę gryźć poczęła, zapewniając, że jej bardzo do smaku przypadła i że w życiu swoim podobnych delicyj nie jadła.
Stara to jak świat prawda, że najlepszym kuchmistrzem jest niejaki imci pan Głód, którego wy dzisiejsi nie znacie, ale ja go znam bardzo dobrze, bo mi się nieraz fatalnie dał we znaki, wtrącił dziadek.
Potem rotmistrz jagód w kaszkiet nazbierał i piękną swoją żonę fetował, pocałunkami całą tę biesiadę gęsto krasząc.
Czas im biegł szybko, ale i o dalszej podróży trzeba było myśleć, tem więcej że pogoń była spodziewaną; więc kochany mój rotmistrz dychawicznego w strumieniu napoił i wsadziwszy swe szczęście na dryndulkę, mianowcami i knieją się puścił, kierując się ku stolicy.
Tymczasem młodzi kasztelanice także nie zasypiali sprawy; przejezdnych po drodze pytali, badali, dowiadywali się, aż nareszcie trafili na dziada żebraka, który gdzieś na odpust wędrował i ten zdrajca wyśpiewał im zaraz, że widział jak manowcami przez knieje wojskowy jakiś jechał z cudnej urody księżniczką, na dryndulce ubogiej, kasztanowatym koniem.
Tak więc mieli bracia wskazówkę, chociaż spóźnioną, gdyż rotmistrz od tego miejsca już się był bardzo znacznie oddalił.
Rzuciwszy dukata dziadowi, pobiegli młodzi za tropem, przedzierając się przez gęszcze i łozy, przebywając bagna i trzęsawiska błotniste.
Nie trudna to rzecz była uciekających dogonić; bracia mieli konie dzielne, podczas gdy dychawiczny bokami robił i musiał po najfatalniejszych drogach wózek dwojgiem osób obciążony wlec za sobą.
Nie trudno było dogonić, ale trudniejsza znaleźć, bo lasy w dawnych czasach, nie takie były jak dziś; gęstwina straszna, dróg żadnych, kierowano się tylko po słońcu, a po mchu, co od północnej strony, gęściej a obficiej po drzewach rośnie.
Jeszcze to wówczas siekiera nie przetrzebiła tych ostępów odwiecznych, tych borów dziewiczych, co to buki w nich były żeby w czterech chłopów nie objął; dęby nad podziw grube, a sosna każda na najtęższy maszt przydatna.
A zwierzyny także moc była...
Wy tam już tego widzieć nie będziecie, bo w ogóle co wyście kiedy porządnego widzieli? ale za moich czasów jeszcze było tam, panie, łosi i jeleni, sarn, dzików — a i żubr często dał się spotykać. Dziś lichego zajęczyny znaleźć już trudno. Tak to moi kochani... tempora mutantur... mutantur... coraz gorzej, No, ale wracajmy do rotmistrza.
Coś parę dni podobno, trwała owa „w kotka i myszkę“ zabawka. Rotmistrz doskonale lasy znając, kryć się umiał wybornie; bracia wszystek swój dowcip wysilali na to, żeby zbiega wytropić.
Nie zbyt słodkie było życie państwa młodych; za pałac mieli niebo gwiaździste, za posłanie mchy leśne i paprocie, za towarzystwo i dwór cały owego dychawicznego kasztana, co z sił opadał, a sechł tak szpetnie, że był niby wiązka kości w końską obleczonych skórę, ale za to, jak to sam rotmistrz później opowiadał, to owa ucieczka romantyczna, była pełną niezwyczajnych, niepospolitych, a niedających się opisać rozkoszy....
Nieraz w nocy ognisko rozniecili wielkie i piekli przy niem zająca, którego rotmistrz z rusznicy uśmiercił; kasztelanka udawała kuchmistrzynię, i z zwłasnej nieumiejętności się śmiała. Soli brakło wprawdzie, ale rotmistrz proch miał przy sobie, więc też po wojskowemu proch ów sól zastępować im musiał, jak to się na wojnach niegdyś praktywało.
Podobał się taki żywot kasztelance; mówiła że radaby długie czasy w takiej peregrynacyi przepędzić, zwłaszcza przy boku miłego, ale straszyły ją wilki.
Szczególniej, gdy ognisko przygasło, noc zapadła a powiernik kochanków, blady księżyc się
Strona:Klemens Junosza - Na szarej jesieni.djvu/4
Ta strona została uwierzytelniona.