w całej pełni, tutaj spać się już kładą, wedle przedpotopowego jakiegoś zwyczaju.
Dzieciarnia umilkła, odmówiwszy za panią matką pacierz.
Malutki zaś co wyżła za ogon ciągnął, usnął jak cherubinek ze złotemi włosami i czynił pulchną rączką jakieś ruchy, śniąc może, że goni barwiste motyle, lub, że promienie słoneczne chwyta i... sznurki sobie z nich kręci.
Śliczne marzenie! On w ten sznurek starego wyżła zaprzęgnie, tak jak tatuś konia dużego i pojedzie na tem wyżle nad rzekę, gdzie takie ładne krzaczki, gdzie dzikie róże kwitną, jerzyny rosną; rwać będzie jerzyny i słuchać o czem ptaszki na gałęziach gadają.
Szczęśliwy mały, bo ma takie sny wielkie; za to, gdy dorośnie, będzie miał sny prozaiczne poziome, a tak jak dziś chwyta promień słoneczny, chwytać będzie kiedyś kawałek chleba, co się z rąk tak łatwo wymyka.
Dano mi maleńki pokoik, tuż obok owej sali, w której stary zegar gdański gdakał.
Gniewał mnie ten jego szmer monotonny, spać nie mogłem, czytać nie chciałem, wszedłem więc do owej sali, aby pochodzić trochę między jej obszernemi kątami.
Na kominku ogień tlał jeszcze, blada lampa świeciła niewyraźnie, a tuż przy ogniu z jakimś papierem w ręku, siedziała panna Apolonia.
Więc i tu jeszcze ona! czyż ciągle prześladować mnie będzie?
— Co pani tu robi? zapytałem, pani jeszcze nie śpi? Sądzę, że ulubione pani kokoszki i kogutki dawno już używają słodkiego spokoju na grzędach? Czy nie tak?
— Ja bardzo mało sypiam, odpowiedziała mi cicho, podnosząc oczy, w których zdawało mi się, że łzy postrzegłem.
Ona płacze, pomyślałem sobie, pewnie perliczka zachorowała!
Będę musiał wysłuchać, jak to biedactwo zaziębiło się, niechciało jeść, opuściło sbrzydła, jak mu dawano najpiękniejsze kaszki i inne srodki wzmacniające, jak to wszystko już nic nie skutkowało, i że w rezultacie wypadnie się uciec do radykalnego środka, to jest że trzeba będzie perlicę dorżnąć.
W tej chwili przyszedł mi na myśl autor dzieła pod tytułem „Myślistwo z Ogary, dedykowane Władysławowi IV.
Autor ten opisując rozliczne psie choroby i dolegliwości powiada. „Gdy psi taką słabość szpetną mają, tedy im Dryakwie weneckiej quantum satis zadawać, to pomoże; — jeżeliby zaś to niepomogło tedy najlepiej jest psa obiesić.
Ten to sposób radykalny i praktyczny miałem pannie Apolonii zakomunikować.
Lecz ona nie mówiła jakoś nic o perliczce, tylko spoglądała to na mnie, to na ów list, który w ręku trzymała.
Zdawało mi się że ją moja obecność żenuje rzekłem więc:
— Zapewne przerwałem pani jakieś gospodarskie obliczenia?
— Nie panie, w tej chwili oczem innem myślałam.
— W każdym razie myślałaś pani o czemś ważnem, a wejście moje przerwało wątek tych myśli, przepraszam więc za moją niedyskretność...
— Tak, w tej chwili myślałam o sobie tylko.
— Czyż na to potrzeba pani samotności, ciszy i gdakania tego nieznośnego zegaru?
— Przedewszystkiem potrzebuję wolnego czasu, gdyż cały dzień mam oczem innem do myślenia. Pomyśl pan sam, takie duże gospodarstwo, tyle krów, drobiu, a ciocia więcej dziećmi zajęta, sama się trudnić nie może, nieraz mam tego aż do uprzykrzenia!
— Jakto? sądziłbym że pani oddaje się temu z całem zamiłowaniem, z przyjemnością?
Nie odpowiedziała mi na to. Milczeliśmy przez chwilę, a ja korzystając z tej przerwy, przypatrywałem się jej twarzy, oświetlonej z jednej strony odblaskiem czerwonym dogasającego ogniska, z drugiej zaś bladem światłem lampki złagodzonem przez klosz mleczny. Twarz ta wydała mi się podwójną, niby oblicze mitologicznego Janusa.
Z jednej strony, od kominka mianowicie, w gorącym tonie czerwowanych barw, wydawała mi się młodszą, ożywioną rumieńcem, z drugiej zaś była bladą ową bladością martwą, którą długoletnie cierpienia wyrabia.
Przypatrzywszy się bliżej, zauważyłem że twarz ta była niegdyś piękną zapewne, lecz czas nieubłagany, a może smutne okoliczności życia zwiały z niej uroczy pył młodości, i uczyniły taką jaką jest obecnie...
Czyżby po tem czole, co się już zlekka zmarszkami pokrywać zaczęło, przeszły ciężkie jakieś burze, czyżby oczy błyszczące niegdyś i jasne, dla tego dziś przygasły i zapadły, że ich blask wraz ze łzami wypływał?
A wyraz goryczy, jakby przyrośnięty nazawsze do ust pobladłych, może dla tego tam osiadł że te usta nie dotknęły nigdy złocistej czary szczęścia?
Gdyby była mężatką, matką szczebiotliwych dzieci, gdyby jej życie normalnym poszło torem, czyżby była taką jak dziś?
Więc musiała mieć jakieś przejścia bolesne, więc jakaś wyższa siła wykoleiła ją prawdopodobnie ze zwykłych torów życia, i na wieczną skazała samotność.
Uczułem pewien wyrzut sumienia za to, żem jej dokuczał, więc usiłowałem z nią zawiązać rozmowę.
Strona:Klemens Junosza - Na szarej jesieni.djvu/7
Ta strona została uwierzytelniona.