— Co pani czyta? spytałem.
— List.
— Zapewne od kogoś, co panią bardzo obchodzi.
— O tak!
— A więc i pani nie jesteś wolną od spraw sercowych, a list pochodzić musi zapewne od kogoś co kochał..., obiecuje wrócić, i jakoś go nie widać dotychczas..
— O! ten już nigdy nie wróci, szepnęła cicho i oczy jej łzami zaszły.
— Dlaczego nie wróci? zapytałem.
— Bo ztamtąd nikt jeszcze nie wrócił.
— Więc umarł?
— Tak panie, on już nie żyje, a list, który czytałam przed chwilą, pisany jest ręką staruszka, którego los zawistny rzucił daleko. Biedny, dni jego policzone, a nie będzie nawet komu zamknąć mu oczu, które niegdyś widziały szczęście rodzinne i dostatek.
Oczy starej panny zaszły w tej chwili łzami; zapomniałem o przerwanem opowiadaniu dziadka o prozaicznej historyi Kurty, bom widział przed sobą nieszczęśliwą, jedną z cichych bohaterek dramatów, w które tak bardzo obfituje życie ludzkie.
Zadumała się panna Apolonia, wsparła głowę na dłoni, a jam też nie śmiał tego smutku i tych dumań przerywać, bo w nich może mieściło się całe szczęście tej kobiety.
— Czy pan znał mego ojca? zapytała, przerywając milczenie.
— Nie pani, w innych stronach przepędziłem młodość.
— Był to szlachetny człowiek, dobry, poświęcony dla nas, mieliśmy mająteczek nie duży, wioseczkę w ładnem położeniu, nad wodą.. pamiętam ją dobrze. Każdy krzaczek na łące, każda dzika roża w lesie, wszystko mi tam było znane, a choć widziane codzień, jednak piękne. Dziś spekulant kupił tę wioskę na licytacyi, zniszczył, sprzedał co się dało, płoty porozgradzał ogród, zapuścił — ruina! Zapłakałam przejeżdżając tamtędy... ale ja pana nudzę, pewnie już pan spać pójdzie. Może panu świecę kazać przynieść do pokoju?
— Nie, nie, niech mi pani mówi o swoim ojcu, o tej wiosce co ją pani tak kocha, ja chętnie słuchać będę...
— Co tam odgrzebywać dawne wspomnienia? to już umarło wszystko, mój panie. Ja sama chodzę jeszcze po świecie, mówię, ale czy jestem temczem wszyscy ludzie? doprawdy nie wiem, zdaje mi się, żem także umarła i że Bóg mi kazał za karę pokutować tu na ziemi, może za własne winy, a może za winy ojców moich... Niezbadane są jego wyroki...
— Wiesz pan jednak, dodała po chwili milczenie, że czasem są takie godziny, w których pragnęłabym się wygadać, wyspowiadać przed kimś, choćby przed ścianą nawet. Zdaje mi się wówczas, że mi lżej nieco, że jestem jak ten wyrobnik biedny, który dźwigając ciężar złoży go z siebie na chwilę i rozprostuje grzbiet wiecznie zgięty.
— Proszę pani, rzekłem, szanuję każdą boleść i nieszczęście, a jeżeli jak pani powiada, pomówienie o tem co pani dolega tak bardzo ulży ci tego ciężaru, to proszę mów pani, słuchać będę chętnie, a mogę panią zapewnić, że z całem współczuciem jakie budzi niedola.
— Ale mój panie, nie rób pan z tego książki, bo co tam komu wiedzieć o losach zwyczajnej wiejskiej dziewczyny od kurnika, spiżarni... Moja historya taka prosta, pospolita, zwyczajna jak tysiące jej podobnych na świecie.. Ładnie było w naszej wioseczce rodzinnej, ładnie i dobrze. Tak dobrze, że opowiedzieć panu tego niepotrafię. Matka nieboszczka jeszcze żyła, ja byłam dzieckiem jedynem, pieszczonem, może nadto nawet. Kochali mnie, a kiedy przyjeżdżałam z pensyi na wakacye, to już nie wiedzieli czem mnie przyjąć i jak zabawić. Przeszło to wszystko jak sen. Kiedy już miałam lat ośmnaście, bywał u nas pewien młody człowiek. Stanisław mu było na imię. Nie śmiej się pan, ja nie byłam taką wówczas jak dzisiaj mnie pan widzisz. A zresztą każda potwora ma swego adoratora, jak to panu zapewne wiadomo.
— Więc pani kochałaś tego pana Stanisława?
— Czy ja go kochałam? alboż ja wiem czy się to kochaniem nazywa? Ale jak on długo nie przyjeżdżał, tom wychodziła na ganek patrzyć czy go nie widać — jak do mnie mówił, tom słuchała całem sercem, a kiedy mię czasem wziął za rękę, to mi się coś dziwnego robiło... Czytałam czasem o czemś podobnem w poezyach, tylko że on nie był rycerzem, ani żadnym nadzwyczajnym bohaterem, był to prosty szlachcic, pracowity, poczciwy, ze złotem sercem człowiek... Ach panie! w jakim ja byłam kłopocie, kiedy mi się oświadczył! Myślałam, że się pod ziemię schowam. On chciał koniecznie żebym mu odpowiedziała, a mnie słowo więzły w gardle, coś jakby mnie ściskało za szyję, rozpłakałam się i uciekłam. Ale on za mną gonił po ogrodzie, gonił, gonił, aż dogonił, wziął za rękę, a jam zdobyła się na słowo i powiedziałam, żeby poszedł do mamy. Zostałam sama w ogrodzie. Serce mi dziwnie biło, zasłoniłam oczy rękami, a w tem słyszę głos mamy: „Polciu! Polciu! chodź no tutaj“. Chciałam biedz biedz prędko, nie mogłam... Gdym przyszła do pokoju, widzę że matka płacze, ojciec także ma łzy w oczach, a Staś stoi przed niemi zarumieniony jak wiśnia.
Wybuchnęłam głośnym płaczem, przytuliłam się do matki, on mnie wziął za rękę, ojciec ucałował nas oboje no — i tak się wszystko skończyło... Wówczas mi się zdawało, że będę bardzo szczęśliwa... Tak pięknie było wtenczas na świecie,
Strona:Klemens Junosza - Na szarej jesieni.djvu/8
Ta strona została uwierzytelniona.