Strona:Klemens Junosza - Na szarej jesieni.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.

tak słonecznie... To było lato, pamiętam... pogoda śliczna, pełno kwiatów, w naszym ogrodzie tak dobrze... Lubiłam tam siedzieć, oczy utkwić w niebo i marzyć... Ale nieboszczka mama gniewała się oto. A potem panie, co ja miałam kłopotu, co ja miałam zachodu! Bo to musiałam jeździć do miasta po płótno, po najrozmaitsze rzeczy; tyle ambarasu, tyle szycia że aż mama pannę z miasta przywiozła i żydzi szyli. Prawdziwa fabryka była. Mój Boże, jak ja wtenczas byłam szczęśliwa. Stanisław bywał u nas co wieczór, rozmawialiśmy, śpiewali, bo mieliśmy ładny śpiefortepianik, były nuty — a zresztą któż młody nie śpiewa, kiedy mu jest dobrze na świecie... Jedno mnie tylko w tem szczęściu martwiło, to że rodzice termin ślubu odkładali ciągle... Widocznie mieli jakąś przyczyną. Głupia byłam wówczas i młoda, ale przeczuwałam, że się coś święci. Nieraz w nocy śniło mi się, że byłam na polu kiedy kosili siano. Ślicznie świeciło słońce, łąka tak pachniała... z pustoty brałam grabie i pomagałam dziewczętom. Śpiewałyśmy rozmaite pieśni. Naraz od zachodu wypłynęła chmura, taka duża, taka groźna a taka ciężka, iż zdawało się, że cały świat przygniecie! Jak zaczęło grzmieć, jak zaczęły padać pioruny, i grad jakiś jakby kamienny, tak pozabijało wszystkich kosiarzy, dziewczyny pomarły ze strachu, a ja zostałam sama, sama jedna. Świat się zmienił tak jak po potopie, ogarnął mnie przestrach, wołam ojca, nie ma go!.. wołam Stanisława milczy. Biegnę do domu, szukam domu, ale i domu już niema. Pusto, głucho jak na cmentarzu; wydaję straszny okrzyk rozpaczy i — budzę się...
Ciężkie to były sny; pierzchały wszakże ze wschodzącem słońcem, z przybyciem Stanisława, z nadzieją szczęścia, które się nigdy ziścić nie miało...
Westchnęła i zamilkła.
Otarła oczy zwilżone gorzką łzą wspomnień, a ja nieprzerywałem milczenia, szanując ten smutek cichy, to niby wieczne odpocznienie nad grobem zgasłego szczęścia i miłości starganej.
Poprawiłem ogień na kominku, dorzuciłem jednę szczapę smolną, a ta błysnęła wnet krwawo, jak pogrzebowa pochodnia.
— Nie usnąłeś pan jeszcze? Nie skleiła panu oczów ta bajka smutna ale prawdziwa, słuchaj więc pan dalej. Znów mój ślub odłożono a ojciec i Stanisław zrobili się jacyś zdziwni, małomówni, poważni, zadumani, jakby jakieś nieszczęście im groziło? Pytałam ich, co to znaczy? ale ktoby tam głupiej dziewczynie chciał odpowiadać. Ojciec choć najlepszy człowiek, ale w rozum kobiecy nie wierzył, mówił nieraz, że kobieta, póki mała to do lalek, a jak duża to do dzieci, że ma długłe włosy, a krótki rozum... To też raz, zebrałam się na odwagę i powiedziałam ojcu: kiedy tak, to ja sobie włosy ostrzygę i będę miała długi rozum, na złość. Chciałam się czegoś dowiedzieć, choćby kosztem utraty włosów, ale wszystko nadaremnie. Ojciec zbywał mnie byle czem, rozśmiał się i tyle — a jednak, wierz mi pan, może to tak i mądrze i dobrze, ale bardzo boleśnie jeśli kochająca i przywiązana istota, traktowaną jest jak dzieciak, jak trzpiot lekkomyślny co o niczem poważnem ani wiedzieć, ani myśleć nie może... O to tylko jedno w życiu do Stanisława żal miałam, dałam mu to uczuć nawet. Chciał mnie pocałować w rękę, cofnęłam ją, mówiąc, że dzieciaków nikt po rękach nie całuje. Było mu to bardzo przykro, odszedł sobie, ale ja chociaż prędka, nie byłam nigdy zawzięta. Na razie to się rozgniewam, nakrzyczę i nagadam, ale później robi mi się żal, więc też dogoniłam Stanisława i chcąc mu wynagrodzić tę przykrość, kazałam się w obie ręce pocałować. Jak i co było później wiesz pan dobrze, a u nas to był okropny dzień, to były straszne rzeczy! Teraz, kiedy się nad tem wszystkiem zastanawiam, to doprawdy nie wiem, jak mogłam przeżyć tę chwilę? Dla czego nie umarłam? Dla czego kołaczę się po świecie? Dla kogo żyję? Czy dla tych indyków, które doglądam? i dla konfitur które smażę? czy dla nich? Jak to wszystko było, w jaki sposób się stało? nie pomnę, bom padła zemdlona, a później kilka tygodni w ciężkiej przeleżałam chorobie. Pamiętam tylko łunę pożarną, zgiełk, zamięszanie, krzyki — i nic więcej... Gdym do przytomności wróciła, byłam w tym domu, w tej samej sali. Tu pod tym starym zegarem stało moje łóżko, tu dowiedziałam się okropnej prawdy. Stanisław już nie żył, ojciec odjechał bez nadziei powrotu... Zostałam na raz sierotą, ...wdową. Może pan śmiać się z tego będziesz, ale ja gdy zastanawiam się nad tem czem jestem właściwie? zawsze, powiadam sobie, że jestem wdową; trafiało mi się przecież później wyjść za mąż, lecz nie śmiałam... nie mogłam. Zdawało mi się że on z tamtego świata przyjdzie, i spojrzy na mnie temi dużemi, modremi oczami, że zapyta: jakiem prawem oddałaś to serce które do mnie należy? I cóżbym mu odpowiedziała na to? Już po śmierci matki trafiał się znowu wdowiec jeden, niestary jeszcze człowiek. Ułakomił się na resztki tej wioszczyny zniszczonej, a przy wioszczynie chciał zabrać, w drodze łaski zapewne i ruiny podwiązanej panny Apolonii. Rozśmiałam mu się w oczy...
O! bo ja wierzę w to, że kiedyś, na lepszym świecie jeszcze mego Stanisława zobaczę, a ta wiara utrzymuje mnie przy życiu, krzepi, sił dodaje, ona jest dla mnie jedynem lekarstwem i pociechą. O! gdyby jej nie było, nie przy tym kominku znajdowałabym się teraz. Leżałabym zapewne na dnie jeziora, oplątana w liście roślin wodnych, ryby wyjadły by mi oczy, których połowa wypły-