Tylko przed bramą stał jeszcze ten sam dyskonter przyszłości. Ten sam i nie wiele się zmienił, utył tylko, spoważniał, broda mu urosła i posiwiała cokolwiek. Stał jak niegdyś przed dwudziestoma laty zamieniony w oko i w rękę: okiem patrzył, a ręką łuskał i łuskał.
Na moje powitanie i zapytanie o zdrowie, odpowiedział kwaśno:
— Źle się mam, bardzo źle, a naprawdę to wcale się już niemam. Tyle lat ciężkiej pracy! Komu może się zdawać, że to bagatelka..., a to siły niszczy i zdrowie odbiera.
Pulchne jego policzki wydęły się jeszcze bardziej, mięsiste wargi zgrubiały w komicznem wykrzywieniu, a potężny kark i brzuch świadczyły wymownie, jak życie dyskontera przyszłości rujnuje zdrowie i napełnia serce goryczą.
— Jednak — rzekłem — cały personel się zmienił, nikt z dawnych znajomych nie pozostał, a pan na stanowisku wytrwałeś...
— Pana to dziwi?
— Zapewne.
— To mnie bardzo dziwno, że pan się dziwi. Ja panu co powiem... patrz pan przejeżdża dorożka...
— Co ztąd?
— Dorożkarz jest niemłody, ja go znam. On utrzymuje dwie dorożki i trudni się tym fachem chyba ze trzydzieści lat...
— Bardzo to pięknie, ale cóż z tego?
— Zapytaj go pan, ile razy on zmieniał „personele“ swoich koni i pomyśl pan sobie, że każdy człowiek w swoim fachu też jest także cokolwiek dorożkarz...
— No przyznam się, że porównanie nie zbyt pochlebne dla personelu...
— Znajdź pan lepsze — odrzekł z uśmiechem pan B. Szenfisz.