Strona:Klemens Junosza - Noc jesienna.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.

miarowe odgłosy siekier, uderzających w pień drzewa, wreszcie odgłosy te ustały a natomiast czujne ucho mogło rozróżnić pewien trzask charakterystyczny, po którym padło z szumem stare drzewo, uderzeniem potężnych konarów łamiąc setki drobnych drzewek i krzewów.
Ten szum przebudził leśnika. W okamgnieniu był już ubrany, na psa świsnął; strzelbę w ręku trzymał i zabierał się do wyjścia. Wnuczka świeciła mu, prosząc aby nie chodził.
Smiał się stary.
— Nie lękaj się, drogie dziecko, nie bój — mówił otwierając naoścież drzwi od sieni — czyż to...
Nie dokończył już biedny.
O trzydzieści kroków od domu coś błysnęło, rozległ się strzał... garść siekańców utkwiła w piersi starca.
Nie jęknął nawet, nawet wyrazu twarzy nie zmienił, padł odrazu martwy z tym pogodnym, dobrodusznym uśmiechem na twarzy, który zdawał się mówić:
— Nie lękaj się duszko, alboż mi to pierwszy raz.
Piękne, modrookie dziewczę z okrzykiem przerażenia i rozpaczy rzuciło się na pierś zabitego. Wołała: dziadziu! dziadziu! ale dziadzio już się nie odezwał na to wołanie. Dłoń jego, wilżona gorącemi łzami wnuczki i okrywana pocałunkami jej ust gorących, stygła prędko, aż wreszcie skostniała jak kamień.
W cichym domku gwałt i zamęt się zrobił, przybiegli gajowi, psów zwołali i puścili się w krzaki za śladami mordercy.
Długo słychać było nawoływanie ludzi, ujadanie psów na trop wprowadzonych, a w miłym, czyściutkim i cichym dworku leśnika leżał trup siwowłosego starca. Zawodziły nad nim kobiety, a piękna, modrooka wnuczka, skamieniała jak posąg boleści, z załamanemi rękami, milcząc wpatrywała się w poważne, a tak drogie jej rysy.
Nad ranem powrócili ludzie w pogoń wysłani, przyszli, uklękli przy zwłokach swego zwierzchnika, zmówili wieczny odpoczynek i westchnęli serdecznie.
Szukajcie wiatru w polu, dobrzy ludzie!

. . . . . . . . . . .

A ten wiatr swawolny, nieujęty, hulał swobodnie po polach, szamotał drzewami, marszczył srebrne tafle jeziór i migotliwe grzbiety rzek, usiłował zdmuchnąć krzyż z kościoła, rzucał się na figury przydrożne i starą, rozsochatą wierzbę obdzierał z resztek liści pożółkłych.
On przekomarzał się z piękną nadwiślańską topolą, rozdzierał się na krzepkiej, przysadzistej gruszy dzikiej — a potem do miasteczka wpadał i wszystkiemi śmieciami, jakie na rynku mógł zebrać, ciskał w okna magistratów i sądów.
Puszczyki gnieżdżące się pod dachem starej bóżnicy jęczały smutnie, a on podchwytywał na swe skrzydła te jęki i niósł je daleko... daleko, dopóki sam nie rozbił się o zieloną ścianę lasu i nie rozdarł się na kolczastych krzakach jałowcu.
A skoro znów się wzmógł, znów siły zebrał i do wioski się dostał, to kołatał w okna chałup i dworków, jęczał w kominach, lub też zachichotał szyderczo, jak gdyby chciał zawołać na ludzi:
— Nie śpijcie.

Kl. Junosza.