o niém, tak się w dumaniach zagłębił. Piękna i łagodna twarzyczka Zosi stała mu ciągle przed oczami. On wiedział, że téj dziewczynie u Kramarzewskich źle, ciężko, wiedział ile znosić musi, jak jest traktowana niepoczciwie; kilkakrotnie rozmówić się z nią chciał, ale ile razy do Lipowa przyjechał, zawsze ją tak schowano, że nie tylko pomówić, ale zobaczyć się z nią nie mógł. Bolało go to tém więcéj, że pokochał szczerze ową smutną, bladą dzieweczkę, że pragnął, za radą siostry iść, wziąć ją za dozgonną towarzyszkę życia, za przybraną matkę dla swoich sierotek. Przeczuwał, że byłaby dla nich prawdziwym aniołem opiekuńczym, a dla niego... szczęściem na ziemi. Wszakże jeszcze miał prawo do życia i szczęścia, mógł o niém marzyć. Zdawało się, że cóż łatwiejszego jak wyznać Zosi swe uczucia i o wzajemność poprosić. Bądź co bądź, dla biednéj diewczyny takie zamążpójście to los, ale Kamiński skromny był, o sobie niewiele rozumiał i uważałby za uchybienie Zosi tak obcesowo miłości od niéj żądać. On widywać ją pragnął, mówić z nią, myśli wymieniać i wierzył, że gdyby go bliżéj poznała, to... to wtenczas pokochałaby może. Ale jakże tu mówić, jak myśli wymieniać, gdy biedna nauczycielka trzymana jest jak w więzieniu, gdy jéj nigdy zobaczyć nie można!
Zaprzątnięty smutnemi myślami, spojrzał przed
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.
— 95 —