siebie i zobaczył pyszny park lipowski, ogromny, nawpół dziki, nęcący chłodem alei z lip, szpalerów orzechowych, tworzących nad dróżkami sklepienia zielone, przez które promień słońca przecisnąć się nie mógł.
— Stój-no Marcinie! — odezwał się do stangreta, który téż natychmiast spienione kasztany osadził. — Gorąco straszne; ja przez park pieszo pójdę, a ty pomaleńku ku dworowi jedź... niech konie wytchną, trochę nawet w lipową drogę skręć, to cień znajdziesz.
Stangret odjechał, a Kamiński do parku wszedł. Zaraz na wstępie owiał go chłód przyjemny, rzeczka wiła się pomiędzy drzewami. Przeszedł przez mostek i skierował się w długi, kręty szpaler. Zdjął kapelusz, chciał usiąść na piérwszéj napotkanéj ławce, odpocząć. Nie spodziewał się spotkać nikogo ze dworu w téj oddalonéj części parku, bo istotnie rzadko tu kto przychodził. Gustowne altanki, kwietniki i gazony skupione były w części ogrodu, bliżéj pałacu leżącéj.
Już miał usiąść, gdy zdało mu się, że przez gęstwinę liści za piérwszym zakrętem szpaleru dostrzega jakąś postać. Zaciekawiony wstał i powoli poszedł w tamtą stronę; na piasku pokrywającym dróżkę gęstą warstwą, nie było słychać odgłosu kroków. Zbliżał się téż widząc, a sam nie będąc widzianym, ani zauważonym i poznał... Zosię.
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.
— 96 —