Siedziała na ławce zamyślona, trzymając książkę w ręku, ale nie czytała, bo i nie mogła, mając oczy łez pełne.
— Pani! — zawołał — panno Zofio!
Przerażona niespodziewaném spotkaniem, zerwała się z ławki... On ją ujął za rękę.
— O! siądź pani, proszę — rzekł głosem, w którym wzruszenie znać było. — Siądź pani!... Ja już tak dawno pomówić z panią pragnę.
— I cóż panu przyjdzie z tego? — rzekła nie wstrzymując, a może wstrzymać nie mogąc, łez dużych, ciężkich, które staczały się po jéj czarnéj sukience.
— Co mi przyjdzie? dziwne pytanie doprawdy! Czyż w tych stronach obcych, gdzie pani jesteś zupełnie sama, gdzie pani źle... nie przyda się choć jedna dusza życzliwa?
— Alboż mi źle? Obowiązek, jak obowiązek, ma swoje przykre strony, ale nie trzeba na to zważać.
— Nie mów pani tak, widzę ja dobrze, co się tu święci i chciałbym przyjść pani z pomocą.
— Mnie jéj nie trzeba, panie...
— Harda dusza w pani, ale proszę pomyśléć, że jest pomoc i pomoc... a ja przemawiam do pani jak przyjaciel jéj rodziny, jak brat... Pani tu nie może pozostać, na żaden sposób nie może...
— Muszę!
— A jednak, jeżeli pani mego zdania słuchać
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.
— 97 —