pani nauczycielką i przyjaciółką zarazem. Po roku lub dwóch, uzdolniona w zawodzie, znając już wszelkie jego tajemnice, założysz pani pracownię na własną rękę, weźmiesz pani do siebie mamę i siostrę i będziecie razem. Cóż, panno Zofio, czy zechcesz usłuchać rady szczerego przyjaciela?
Zosia miała łzy w oczach.
— O panie! — rzekła, podając mu rękę — rozwijasz przedemną bardzo ładne, bardzo ponętne obrazy. Czegóż więcéj pragnąć, o czém lepszem marzyć bym mogła? Miéć swoje własne mieszkanie, własną pracownię, nie tęsknić do biednéj, schorowanéj matki, nie drżéć w niepewności o jéj zdrowie, ale pielęgnować ją osobiście, otoczyć wszelkiemi wygodami, to... to doprawdy szczęście, o jakiem nawet marzyć nie mogłam! Sama bym się zajęła moją młodszą siostrą, jéj wykształceniem. O! doprawdy jakby to było dobrze, jak szczęśliwie, ale...
— Ale co, panno Zofio?
— Marzenie takie nigdy się nie spełni, bo niemożliwe jest do wykonania.
— A to z jakiego powodu? — zapytał ze zdumieniem Kamiński.
— Bo, proszę pana, na naukę czasu trzeba, a ja go nie mam, bo kto się uczy, ten nie zarabia, a ja zarobku potrzebuję dla matki, dla siostry... dla...
— Więc tylko o to idzie?
Zosia spojrzała na Kamińskiego z podziwieniem.
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.
— 101 —