— Co pani jest? — zapytał Kamiński.
— Nic!... przestraszyłam się, zdawało mi się, że jakiś cień.
— Cienia pani się lękasz?
— Czy ja wiem, czego się lękać, a czego nie. Tutaj w Lipowie, przyznam się panu otwarcie, ja się głosu własnego boję.
— Ach! więc nareszcie przyznajesz mi pani słuszność! więc nie omyliłem się, przypuszczając, że pani tu dobrze nie jest, że cierpisz...
— Nie mówmy o tém panie. Jak mi jest tutaj Bóg widzi, ale znoszę mój los z poddaniem się, bez szemrania i bez narzekań. Jeżeli stanie się wszystko tak, jak pan mówi, jeżeli mama moja przyjmie pańską życzliwą ofiarę, w takim razie opuszczę ten dom bez żalu i bez żalu téż wyrzeknę się nauczycielskiego zawodu. Tymczasem pełnić będę obowiązek jak dotąd, o ile siły pozwolą uczciwie i sumiennie. A teraz godzina mojéj rekracyi kończy się, muszę wracać do moich elewek. Jeszcze raz dziękuję panu za życzliwość, za słowo pociechy, za promyk nadziei, jaki mi pan wskazujesz. Gdy pan zobaczy mamę moją i siostrę, niech im pan powie, że kocham je obie stale i niezmiennie, że moja myśl nie odbiega od nich ani na jedną chwilę, a niech pan nie opowiada mamie, że mam tu życie... nie bardzo słodkie, bo ona by się zmartwiła. Niech pan lepiéj
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.
— 104 —