— Wiem po co pan przyszedł — rzekła — i, jak pan widzi, ustępuję.
— Ależ pani! panno Zofio... pozwól mi pani wytłómaczyć się, zapewniam panią na honor, że ja... to jest, że w całém tém zajściu nie widzę nic oprócz nieporozumienia...
— Nie ma tu żadnych nieporozumień — rzekła, podając mu ćwiarteczkę papieru. — Wszak to wyraźne, panie, a czy sprawiedliwe, niech Bóg osądzi!
Pan Leon spojrzał na kartkę. Drobném pismem były na niéj nakreślone te słowa:
— Gadzina! — szepnął Kramarzewski i krew nabiegła mu do skroni — w jaki sposób ja panią zdołam przeprosić za to, co ją pod moim dachem spotkało?
Zosia zwróciła ku niemu swe duże, załzawione oczy.
— Przeprosić?! — rzekła z westchnieniem — alboż...
— Pani, ja mam moralne przekonanie, że to wszystko fałsz i niegodziwość. Mnie całe to zajście do głębi duszy oburza!
— Więc pan wierzy w moją uczciwość?