wieżyce Warszawy, nad któremi unosił się, jak zwykle, obłok dymu.
— Tu ją znajdę! — myślał — tu ona być musi... przez tak krótki czas nie zdążyłaby dostać posady.
Przypuszczał, że Zosia zatrzymała się u Pętlickiéj, téj poczciwéj kobieciny, u któréj przed niedawnym czasem schronienie znalazła.
Kazał pocztylionowi wprost na Stare Miasto zajechać.
Na domu, który doskonale pamiętał, nie było już owego szyldziku, wyobrażającego „magiel wiedeński“, a z zebranych naprędce informacyj dowiedział się Kamiński, że Pętlicka magle sprzedała, wyniosła się całkiem z Warszawy i przy dzieciach na prowincyi osiadła.
Trzeba było szukać innéj drogi. Naturalnie, nie trudno się było domyśléć, że Zosia nie inaczéj jak za pośrednictwem kantorów posady szukała, natychmiast więc, nie posiliwszy się, nie spocząwszy po drodze, puścił się Kamiński na poszukiwania. Chodził od kantoru do kantoru, dopytywał, badał, aż nareszcie znalazł upragnioną wiadomość.
Postanowił jechać natychmiast.
Pobiegł do hotelu i przebrał się. Głód mu dokuczał; istotnie człowiek ten od dwudziestu czterech godzin nie miał nic w ustach. Zeszedł na dół do restauracyi hotelowéj i kazał sobie obiad podać.
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.
— 127 —