— Tak jest, naumyślnie i jedynie do pani...
Zosia zrobiła wielkie oczy.
— Panno Zofio, mam ci dużo, a dużo do powiedzenia! Przychodzę z dobrém słowem, z sercem, z pociechą, któréj w twojém położeniu tak bardzo potrzebujesz. Brat mój stał się mimowoli powodem wielu przykrości dla ciebie...
— Istotnie, przecierpiałam bardzo wiele, ale pana Kamińskiego o to nie obwiniam. On chciał jak najlepiéj dla mnie... dla mojéj biednéj matki. Okazał mi tyle życzliwości, tyle dobrego serca, że mu do śmierci wdzięczną pozostanę. Nie jego wina, że źli ludzie...
— To, co pani mówi, dodaje mi otuchy.
— Otuchy?
— Tak!.! Mam dużo do powiedzenia i, jak powiedziałam, przychodzę z życzliwością i z sercem. Może przeprowadzenie misyi, dla któréj tu przybyłam, wymagało-by pewnéj dyplomacyi, ale wybacz... nie jestem na dyplomatkę stworzona, lubię iść prostą drogą, mówić co myślę i jak myślę.
— Doprawdy, zrozumiéć nie mogę, co pani chce powiedziéć.
— Zrozumiész, zrozumiész pani, tylko poświęć mi chwilę czasu i wysłuchaj. Wszak to do niczego nie obowiązuje. O jedno tylko proszę: szczerość za szczerość. Czy zgoda?
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.
— 133 —