Zosia skinęła głową w milczeniu i patrzyła na mówiącą szeroko otwartemi oczami.
— Przedewszystkiem pani, Zosiu, jeżeli pozwolisz się tak nazwać, weź to na uwagę, że ja nie jestem ci tak obca, jak sądzisz. Niegdyś rodziny nasze były z sobą w bardzo dobrych stosunkach, a brat mój, pomimo znacznéj różnicy wieku, był serdecznym przyjacielem twego ojca... Gdyby nie nieszczęśliwe wypadki, które wszystkimi i wszystkiem tak silnie wstrząsnęły, może spotykałybyśmy się dziś w zupełnie innych warunkach, może-by nas tylko miedza rozdzielała. Stało się. Dziś, ty biedaczko, z żalem wspominasz dawne swoje kąty i tułać się musisz po świecie z nieustanną myślą o choréj matce, o siostrze...
W oczach Zosi błysnęły łzy, pani Władysława mówiła daléj:
— Dziś łączy nas pokrewieństwo niedoli i nieszczęścia, a takie węzły powinny być silne, silniejsze może od innych. Czy znasz dzieje naszéj rodziny, historyę mojego brata?
— Wspominał mi w kilku słowach.
— Wierzę, bo on dużo mówić nie lubi, a zwłaszcza o sobie. I ja nie będę ci opowiadała szczegółowo tego ciężkiego dramatu. Utracił żonę w sposób okropny, w płomieniach. Utracił kobietę, do któréj był szczerze przywiązany i został z dwojgiem dziatek sam jeden. Nie mówię już o stratach
Strona:Klemens Junosza - Obrazki szare.djvu/142
Ta strona została uwierzytelniona.
— 134 —